Wyłączyli mi prąd. Strumyk energii elektrycznej, który do niedawna wypływał uprzejmie ze ściany i był gotów w każdym wybranym przeze mnie momencie zasilić odkurzacz, telewizor czy też rozżarzyć żarówkę, nagle zamarł, zastygł, zaniemówił.

Próżno zaglądałem przez szkło powiększające do otworów w ścianie, próżno szperałem w plastikowych dziurkach drutem i wykałaczką, chcąc z zakamarków starego gniazda wydłubać choć kilka elektronów. Jedynym widocznym efektem owej dłubaniny, był nagły ubytek fragmentu ebonitowego dystrybutora, poprzez który dojrzałem uśpione wnętrzności gniazda pełnego zimnych jelit i obumarłych przegubów.

Poza tym nic. Ściana milczała chłodną obojętnością cegieł i bladym zamyśleniem secesyjnej fugi. Nieśmiałe stukanie w tynk, także nie przyniosło wyraźnych efektów, wydobywając spod tapety jedynie dźwięki, jako żywo przypominające pijacką czkawkę mojego sąsiada z góry, gdy powraca wieczorami nie do końca alkoholem ogłuszony. Mój mieszkalny fragment poniemieckiej kamienicy milczał w obu znanych sobie językach, pozostając w niemocie niby poliglota, który z jakichś powodów postanowił nabrać w usta wody. I w takim-że milczeniu trwało jej ścienno-energetyczne wnętrze; ta rzeczka, ta polska nitka elektronicznej arterii, zamontowana, wprowadzona w ceglane wnętrze po to, abym mógł sobie rano czajnik a wieczorem telewizor bez trudu podłączyć.

Z podobną obojętnością muru spotkałem się raz tylko, gdy starałem się – jakże boleśnie bezskutecznie – namówić pobliską kamienicę do wyplucia pięćdziesięciozłotowego banknotu, mizdrząc się w tym celu do spoglądającego na mnie zimnym okiem bankomatowego monitora. Ale to milczenie, milczenie ściany mojej, domowej, prywatnej i oddanej mi dotychczas – jak mniemałem – dozgonnie, znacznie było przykrzejsze od tamtego, bankomatowego niezauważania moich finansowych potrzeb.

Zablokowany z nagła zamilkłym komputerem, odcięty od bojlera, żyrandola, radia
i telewizora, pozbawiony elektrycznego czajnika i gniazdem napędzanego budzika, wyszedłem raz jeszcze na schody, aby sprawdzić elektryczne korki, po czym z głową zwieszoną poniżej mięśnia piersiowego wielkiego, udałem się do pobliskiego sklepu spożywczego, skąd powróciłem z ciemnym piwem i paczką świeczek stołowych. Samotny porter przy stearynie nastroił mnie do przemyśleń egzystencjalnych i konstatacji pesymistycznych o marności, kruchości i niepewności materialnych wymiarów otaczającej nas coraz bardziej – jak mawiał Jeremi Przybora – rzeczywistości, po czym, uznawszy niewątpliwą wyższość uśpionego nawet ducha nad materią, zdmuchnąłem woskową żarówkę i udałem się na spoczynek.

Zamilkłem niby pozbawione prądu gniazdo, alić – w przeciwieństwie do jego całkowitej martwoty – roztętniłem się snami, wizjami i wzbierać począłem barwnym konfabulem równie zagmatwanym jak Zbiór Baśni Wszystkich H.Ch. Andersena.

Śniła mi się bogini Enea. Piękna, być może nawet chwilami naga, przy tym groźna, despotyczna, kapryśna, nowoczesna, wyedukowana i zaborcza. A gdy w sen mój – wysoce miejscami energetyczny, ale w sumie emocjonalnie wyczerpujący – wdarł się poniedziałkowy świt, zwlokłem się z łóżka i po dokonaniu podstawowych ablucji, wyruszyłem do Jej pałacu, który, jak ogólnie wiadomo, znajduje się przy ulicy Derdowskiego 2 w Szczecinie. Chciałem uzyskać przed południem audiencję u Jasnej.

Przyjęli mnie jej giermkowie. Ludzie światli, chłodni i rzeczowi. Kierownik i panienka. Taka Mini Grupa Energetyczna.

– Nazwisko i adres. Od kiedy mieszka? Od kiedy nie płaci?

– Ależ płaci, płaci. Mieszka pod adresem od lat piętnastu i zawsze płacił.

– Ale z dokumentów wynika, że nie zapłacił za przedostatni miesiąc i teraz zalega z kwotą
12,07 złotego.

– To jakaś pomyłka!

– My się nie mylimy proszę szanownego. A jak się nie mylimy to piszemy. Jest napisane, więc jest odcięte. Zresztą do rzeczonej kwoty doszedł jeszcze abonament za miesiąc teraźniejszy. W sumie 111,30 zł. Podłączymy, gdy zapłaci i opłaci koszty przyłączenia w wysokości 90,00 zł. W sumie 201,30 zł. No, płaci czy nie, bo inne czekają.

– Nie wiem, może wysłałem na stare konto, płacę przez Internet i mogłem źle wybrać. Nie „wyciąłem” pewnie starego numeru i puściłem na konto już nieaktualne - starałem się ratować przed wiszącą nade mną ciemnością. W międzyczasie nabierałem jednak wątpliwości, co do rzetelności swoich wyjaśnień, coraz intensywniej podejrzewając się o gapiostwo, zapomnienie, przeoczenie, pominięcie, rachunku za prąd. Jak to się mogło stać? - kołatało mi w coraz ciaśniejszej od myśli czaszce.

– Nie nasze zmartwienie. Wezwanie poszło do abonenta – instruowała tymczasem Rzeczniczka Jasnego Dworu. Wszyscy próbujecie ściemniać. A to nie ta firma. My szerzymy jasność i przejrzystość.

– Niewątpliwie. I ja nic do Waszej pracy nie mam. Ktoś to musi robić. Ale… pocztą? W skrzynce nic nie znalazłem.

– Nic, bo nic tam nie było. Wezwania do zapłaty roznosił najęty człowiek. Mamy meldunek, że odbiorcy nie było w domu, a nie było gdzie pozostawić upomnienia, więc nie pozostawił. No, więc wysłaliśmy pod adres ekipę i odcięli. Z klatki schodowej.

– Ale mnie nie było tylko kilka dni. Jak można w tak krótkim czasie pozbawić człowieka prądu? A gdyby w domu leżał chory i wstać do drzwi nie mógł?

– Proszę pana. My mamy takich spraw tysiące. Z rachunkami zalega regularnie około 20% abonentów. My nie mamy czasu na społeczną filantropię. My sprzedajemy, pan kupuje. Abonent nie płaci – my chowamy towar pod ladę. Różnym firmom i innym szpitalom też, jak trzeba, wyłączamy. To się nazywa proszę pana kapitalizm. Trzeba się przebudzić z różowego snu i rozejrzeć dookoła. Inne czasy. Bez kasy nie ma produktu. Bez produktu nie ma handlu.

– Ależ, na litość Boga!

– Boga? Widzi pan tu jakiś krzyż na ścianie? Proszę się udać do swojej parafii. Tam być może reagują na takie zawołania. Albo i nie. Wszyscy chcą żyć. I to żyć wygodnie. A co do litości, – tak i owszem. Ale litość w naszym wypadku to wymierne straty na firmowym koncie. No, to jak? Płaci pan czy nie, bo inni czekają.

Audiencja była zakończona. Umówiłem się na (wysoce) płatne podłączenie i poczłapałem w stronę domu. Po drodze nabyłem piwo i jeszcze kilka świeczek. Fachowcy przyjdą za trzy dni. Mają podobno dużo roboty.

„Więcej światła” – powiedział podobno Goethe, zanim wkroczył w wieczne mroki. Ja bym dodał: „Więcej serca – Eneo”.

Powstrzymuje mnie jednak nieuchronna naiwność takiego zawołania. Enea to kapitalistyczna wyemancypowana Bussines Princess z arkuszem kalkulacyjnym w miejscu serca.

Tymczasem piszę felieton przy knocie. Muszę zarobić na przyłączenie.