Bo chciałem sam. Sam i spokojnie. W nosie chciałem podłubać. Poza tym swędział mnie pośladek i to swędzenie także wymagało intymności

22 czerwca 2011, godzina 11.50
ul. Budziszyńska.
Szczecin.

Niecierpliwiłem się.
Winda nie nadjeżdżała.

Bo chciałem sam. Sam i spokojnie. A tu ktoś mógł dojść. W nosie chciałem podłubać. Poza tym swędział mnie pośladek i to swędzenie także wymagało intymności. Mogłem co prawda drapnąć i dłubnąć znienacka, ale nie byłem pewien czy za drzwiami naprzeciwko ktoś mnie przez judasza nie obserwuje. Wejście do windy usytuowane było vis a vis drzwi mieszkania numer 3a, ale i z numeru 2 byłem zapewne doskonale widoczny.

Tymczasem z szybu, którym poruszała się winda dochodziły mnie stuki, trzaski i zgrzytanie co znaczyło, że pojazd zmaga się już z grawitacją, że jedzie a co najmniej jazdę rozpoczyna. A jednak coś było nie tak. Zresztą może i tak, ale też zupełnie inaczej bowiem światełko nad przyciskiem sprawdzającym mobilność urządzenia mrugało, kolor zmieniało, gasło wreszcie niekiedy, ale wagonik – do kroćset, nie nadjeżdżał.

I wtedy do klatki schodowej weszła ONA. Właściwie nie weszła a wbiegła jakby wprost z chodnika, a raczej poprzez drzwi przeniknęła i gdy tak biegła/przenikała, cała była wiatrem owinięta i wonią lata owiana i mgłą deszczowych kropelek otoczona którymi sypała szczodrze wzdłuż korytarza tak, że ściany, podłogi i poręcze perliły się i pachniały, podczas gdy to ona, ona była najpiękniejsza; była perłą, szafirem i samym zapachem. Lata wonnym ekstraktrem i jego feromonalną esencją. Perliście też zaśmiała się dobiegając do windy i szafirowo spojrzała na mnie, aby (wciąż mgłą pyląc) głosem diamentowym zapytać:

– Czeka pan na windę?

O, gdyby mnie o cel mojego oczekiwania przy szybie windy zapytała sąsiadka z naprzeciwka lub chociażby Nowak, kurdupel z końca korytarza – odpowiedziałbym czymś w rodzaju: Ciszej na Boga, właśnie drgnął mi spławik! Ale to była ona, Edyta. Edyta zaś mogła zadać mi każde, najbardziej głupie nawet pytanie i nigdy nie pomyślałbym, że jest ono głupie. Wszystkie jej pytania były mądre, celne i na miejscu. Na każdym miejscu. Jak wszystko u niej.

Bo gdy ktoś jest tak piękny, tak skończenie, a raczej nieskończenie piękny – wszystko, co czyni pięknym się staje. A także to, czego nie czyni.

A może nawet właśnie to, czego nie czyni szczególnie pięknym się staje, bowiem wyobrazić sobie mogłem sytuację, że zaczyna nagle robić to, czego dotychczas nie czyniła i że jest to właśnie to, co od dawna zasiedla moje sny i przebudzenia i samotne alkohole, i codzienne przejazdy tramwajem do stoczni remontowej.

Pytanie było więc zupełnie naturalne i bezwzględnie słuszne, a zważywszy na fakt, iż wbiegła szybko z ulicy do klatki schodowej, nie musiała wiedzieć co robię pomiędzy skrzynkami pocztowymi a wejściem do windy. Tak, było to pytanie przenikliwe. Dodatkowo zadane z bezbłędną dykcją. Szukałem w sobie słów, szukałem tonu odpowiedniego dla tak wysublimowanego pytania gdy nadjechała winda .

– Czy pan nie mieszka przypadkiem na czwartym? – zapytała, gdy minęliśmy moją klatkę schodową.

– Jadę na ostatnie, do znajomych – powiedziałem do ściany, lecz po chwili odwróciłem do niej głowę i patrząc głęboko w oczy rzekłem bez zmrużenia powiek:

– Kocham cię Edytko. Kocham cię, od kiedy zobaczyłem cię po raz pierwszy, a bardziej jeszcze drugi i trzeci. Od kiedy zacząłem jeździć z tobą windą i od kiedy poczułem na schodach, w pobliżu skrzynki na listy, zapach twoich perfum. Pragnę cię, pożądam, modlę się do ciebie i grzeszę codziennie w związku z tobą. Przeciwko żonie swojej grzeszę, przeciwko twoim rodzicom, swoim dzieciom i przeciwko dowolnie pojętemu bogu. Dla ciebie, za ciebie, za noc jedną z tobą, za usta twoje na moich ustach, oddam swojego citroena, rower, mieszkanie, telewizor plazmowy i rozwiodę się z żoną. Ba! – Porzucę dzieci aby móc pójść z tobą na słodką poniewierkę po sublokatorkach lub po obskurnych hotelikach na obrzeżach miasta. Przytul mnie tylko, połóż swoją rączkę białą na serce, obejmij mnie i usta uchyl a oddam ci a porzucę wszystko, co przez kilkadziesiąt lat cholernie pracowitego życia wywalczyłem, uskładałem, odłożyłem i kupiłem.

Bądź, bądź moja! Zatrzymajmy się pomiędzy piętrami, aby się całować, a później zjedźmy na dół i ucieknijmy stąd, wyjedźmy jak najdalej!

Gdy skończyłem mówić, patrzyła na mnie przez chwilę bez ruchu, po czym gestem delikatnym jak drżenie pajęczyny poruszonej westchnieniem muchy, nacisnęła guzik powstrzymujący bieg windy.

Ale mój lot w górę trwał nadal, a nawet jakby dopiero się rozpoczął. Oto szybowałem w stronę nieba. Dwa serca wypełniły sunącą Mleczną Drogą kabinę a usta wprowadzały się wzajemnie w czasoprzestrzeń transcendencji całkowitej, gdzie byt, ogarnięty, porwany ekstazą trwania w innym bycie, istnieć dla siebie samego na moment przestaje, przez co, zawarty w obcym trwaniu odczuwa siebie innym ogarnięciem i całuje siebie samego pozostając w połowie właścicielem tamtych warg bez utraty tożsamości.  

Gdy już dojeżdżałem do swojego piętra zobaczyłem Edytę przez okienko w windzie jak otwiera drzwi swojego domu.

Dlaczego nie wsiadłem wraz z nią do kabiny, dlaczego znów stchórzyłem?

Być może jednak uczyniłem słusznie. Tak, w ten sposób wciąż mogę marzyć, a gdybym wsiadł, mógłbym jej wszystko powiedzieć, a gdybym powiedział albo uff – poniesiony własnymi słowami w usta pocałował, mógłbym wszystko zepsuć – kto wie, może nawet w gębę bym oberwał.

Tymczasem ona, wracając wieczorem od swojego chłopaka, nie będzie wiedziała, że właśnie zasypia z głową na mojej poduszce.