Do Was się zwracam Niezbyt Mili Kolejkowicze, których na drodze swojej do kasy w Biedronce, zbyt dużo spotykam.

Drodzy, a niekiedy nawet mili, Mieszkańcy Szczecina.

Wy, o twarzach bezmyślnie zamyślonych, wyblakłych, tudzież osowiałych.
Wy, o wejrzeniu wczorajszym, a co najwyżej dzisiejszym, bez chęci, bez potrzeby uniesienia oka ponad ciasne widnokręgi własnych oczodołów, gdzie jutrzenka dnia jutrzejszego, nadzieją poprawy losu Waszego myśl ciężką kusi i serce czule mami.

Ty, Przechodniu, którego mijam w drodze mej codziennej do biura przy ul. Grodzkiej 7 (I piętro) i którego twarz porankiem, choćby najbardziej jasnym, szarobruczy mi się na drodze i niby płyta chodnikowa (by nie rzec – nagrobna), oczami, jak zniczami, kres drogi mojej rychły, w sensie egzystencjalnym beznamiętnie wieści.  

Do Was się zwracam Niezbyt Mili Kolejkowicze, których na drodze swojej do kasy w Biedronce zbyt dużo spotykam.

Pytam Was wszystkich z gniewem niemal dzikim: gdzie oczu Waszych bliki?

Kiedy ostatnio, na Waszej twarzy uśmiech wiosenny, szczery się zdarzył?

Właśnie…

Takoż dzisiaj o uśmiech wnoszę i do śmiechu powszechnego nawołuję.

Śmiejcie się choćby raz dziennie; raz, tak na początek. A później, gdy Wam już nowe mięśnie na twarzach zakiełkują i nowe emocje w spojrzeniach zagrają – samo się Wam będzie śmiało. Ćwiczcie śmiech i uprawiajcie chichot wytrwale, póki nie będziecie w śmiechu dostatecznie osadzeni, mocarni, niezmordowani.

Bo śmiech bez mordy, to śmiech bez twarzy.
A nie ma dostatecznie głowy, kto w twarz ubogi.

Bez głowy zaś myśl bezpańska i po jelitach bezsilnie szwendać się gotowa i do zada skorzyć się rychła, by bąkasem, jak mgłą bagienną koncept jasny z gruntu motać.

Szmoncesu i szatyry – wszyscy – łakniemy.

Nie szaty samej i nie samej tyry, ale obu pospołu.

Niech ktoś tam śpiewa szanty a inny (a) niech wstrzymuje tiry. Wy bądźcie jak te świry. Choćby po to, by mieć wreszcie swój dzień; mocno nieoflagowany, głośno obśmiany, do późnej nocy od samego rana, dajmy na to - Dzień Banana.

Ale zanim to nastąpi, czynić śmiech wspólny potrzeba. Przeciw lub w związku z czym – nieważne. Nawet, jeżeli świadomość powodu śmiechu owego ma się objawić dnia następnego.  Śmiech bowiem rodzi się z dystansu, a dystans to zaczyn refleksji. A homoid pozbawiony potrzeby refleksji, to homoid tylko i poza homoidem dalej nic.

Tędy więc.

Aby nam szarówa śródziemnomorskiego klimatu i anoreksja portfela, tudzież chamówa bliźniego spoko-you, 
nawet gdy śpimy w przedpokoju, nie zakłóciła.
 

Kochani. Ratujmy i radujmy się!

Nawet, jeżeli śmiech nasz ubrać się ma w ciało wstydliwego chichotu i maskowanych parsknięć w rękaw.
Nawet, jeżeli ma dusić, lub choćby chwytać raz po raz za gardło.
Nie protestujmy przeciw bezwstydnemu wyciu i obrzydliwemu bulgotaniu.
Nie zżymajmy się na dławienie i nie wytykajmy śmiechem pozrywanych boków.

Ktoś powiedzieć może, iż bez boków nie ma przodu, a bez przodu – dobrych, czy też żadnych, widoków.
Ale my uznajmy inną teorię, w której śmiech, zwłaszcza zaś śmiech przedni, uprzedzać zło jest zdolny i, w masie gardzieli tysięcy podjęty, przewodzić może myśli społecznej, ekonomicznej, pedagogicznej i politycznej.  

Cieszmy się śmiechem i śmieszmy się ciechem!

Braćmi bądźmy w chichocie.
Przeciw zadęciu i głupocie.
Przeciw chamowi w tramwaju i kontrolera dezynwolturze.
Na pohybel obecności kóltury w kulturze.
Albowiem nasz jest ten Heimat Herren und Damen…

Amen.