Józek z czwartego w prawej oficynie nie pracuje, od kiedy w tej posesji mieszkam. A mieszkam bez mała dwadzieścia lat. Kiedyś Józek był kierowcą. Później murarzem. Pracę stracił z dnia na dzień. Nie tylko on zresztą. Cała brygada jednego dnia poszła na bruk. Dlatego Józek został „krawężnikiem”. Zeszłego roku skończył pięćdziesiątkę. To wiele i niewiele. Dla małolatów z podwórka Józek to stary purchel. Tak stary, że starsze są jedynie niektóre gatunki żółwi i może jeszcze niemiecki papież.

Dla nich czterdzieści czy siedemdziesiąt dziewięć to mniej więcej tyle samo. Ale gdy im powiedzieć, że Schwarzenegger jest o dwanaście lat starszy od Józka, nie bardzo chcą wierzyć. No, bo wygląda zupełnie inaczej.

Prawdę mówiąc Arnold też się sypie. Czas czyni swoje i czyni jak zawsze – zbyt szybko. To znaczy zbyt szybko z życiem czyni.

Zresztą te szczawiki z podwórka wielokrotnie pobieżnie, ale słusznie zaliczają ludzi tak jakoś po 30 roku życia do starych. Bo i często ci ludzie po prostu staro wyglądają. Staro, to znaczy niedbale.

To często znaczy niedbale.

Józek niedbale chodzi, niedbale siedzi i mówi niedbale. Gdy jest już wystaczjąco pijany, to zgarbiony człapie w stronę domu, gdy mniej - giba się przed bramą.

Bo Józek pomimo tego, że odgibał kiedyś kilka latek w Nowogardzie, giba nadal.

Pod bramoską.

Bo Józek to krawężnik.

Ale gdy Józek bywa, bardzo chwilowo, trzeźwy (skacowany), wygląda jeszcze gorzej. Niby Józek, a nie Józek. Aż żal patrzeć. Nie bardzo wie jak ma się zachować. Jest jakiś wyciszony, zagubiony, stary i starszy jeszcze. Tak się dzieje, gdy Trzeźwość mu pocznie w oczy zaglądać.

Bo patrzy ta Trzeźwość mocno, boleśnie, w same źrenice. I wtedy Józek widzi poprze tę trzeźwość, to znaczy widzieć poczyna los swój żałosny, stan mienia i uzębienia ubogi, przeszłość zawiłą i przyszłość ciemną a niepewną.

Więc, aby zejść Trzeźwości z oczu, Józek idzie pod sklep i staje na krawędzi chodnika. Bo chodnik przed sklepem jest wąski. Więc on i jego kumple stają na samym krawężniku.

Kumple Józka to także krawężniki.

Kiedyś, przed kilku laty, gdy jeszcze nie było przy bramach domofonów, chowali się w półmrok klatki schodowej i tam kombinowali, jak wyrwać na browar lub „bałagana”. Latem w bramie panował przyjemny chłodek a zimą i jesienią na łeb nie lało. Taka otwarta brama to same plusy. Po ciężkiej niedopitej nocy, po kłótni z rodziną, brama jest jak mama. Można się do niej przytulić. Bezpieczna, towarzyska i dyskretna. Można w gronie kumpli pogadać o codziennych kłopotach, użalić się na świat, polityków i rodzinę.

No a poza tym, gdy się jest w bramie, nie jest się krawężnikiem. W każdym razie nie tylko krawężnikiem.

W bramie jest się bramarzem.

Bramarz to prawie bramkarz. Ochroniarz znaczy się.

Bramkarzom szacun.

Józek opowiada, że gdy ktoś wchodził do bramy gdy on stał tam z kolegami, to ten ktoś musiał mieć co najmniej małego cykora. Niektórzy to i dzień dobry pierwsi mówili i groszem sami rzucili.

Chodnik - to ostateczność – mówi Józek. Na chodniku wąsko i niewygodnie. Ludzie lecą między samochodami i żeby którego zatrzymać, poprosić o zeta, nieźle trzeba się nagimnastykować. Taki jeden z drugim, gdy zapytasz o drobniaki to nawet nie spojrzy. Ignorują człowieka.

Ignoranci.

A na tacę w niedzielę czarnym nie żałują – zaciska pieści w kieszeniach.

Przed bramą zimą wiatrem i śniegiem po garbie albo deszczem po oczach chłoszcze. Do kitu.

Prawie tak samo źle jak w domu.

Spotykam Józka niemal codziennie. Przechodzę koło sklepu, przy którym wraz z kolegami balansuje pomiędzy ulicą a chodnikiem.

I Józek codziennie prosi mnie o drobną kwotę na „syrop, bo go gardło boli”. W zasadzie nic mu się ode mnie „wyrwać” nie udaje, ale Józek i tak nie przepuszcza. Innym zresztą także nie.

Gdy zbliżam się do Józka, słyszę ten sam monolog, w którym ani intonacja, ani tempo mówienia w sposób zauważalny się nie zmieniają. Myślę, że moje kroki włączają mu ukryty pod kurtką magnetofon z nagranym głosem: „Sąsiad, poratuj bezrobotnego. Gardło mnie wysiada”. Kiedyś poratowałem go drobną kwotą i teraz mam za swoje.

Józek zapamiętał.

Józek nie zna statystyk. Nie interesuje się polityką socjalną ani rynkiem zatrudnienia. Nie wie, że sytuacja takich jak on nie musi być beznadziejna. Mógłby wszak znaleźć jakąś fuchę, mógłby nająć się za ciecia lub pracować jako pomocnik na budowie. Mógłby strzyc trawniki albo sprzedawać włoszczyznę, mógłby… spieprzyć sobie dzień a nawet życie ganiając za zarobkiem.

A tak, ma się dobrze. Jest bezpieczny. Nie walczy, nie bierze udziału w wyścigu szczurów,
nie martwi się o tramwajowy bilet, nie gromadzi środków na nowego „lapa”.

W obronie przeciwko problemom Józek przycupnął za swoim alkoholowym Fajer-łolem.

Świat wytwarza codziennie całe mrowie moralnych, obyczajowych, prawnych czy fiskalnych unormowań, więc najskuteczniejszą obroną przeciw temu robactwu jest odcięcie się od Sieci.

Tak czy inaczej zresztą pojętej.

Bo “podpiąć” się z powrotem zawsze bez trudu można. Sieć jest wszędzie.

Szczególnie handlowa. Świat jest blisko, jest wręcz wszędzie. Sieć jest światem i świat jest siecią.
Wystarczy przejść przez Śródmieście, aby się otrzeć o “Świat Kawy”, „Świat Herbaty”, “Świat Alkoholu” czy „Świat Dziecka”.

Tyle światów, a życie jedno.

A że świat, ten główny, do przodu jakby idzie? A co to jest w ogóle ten “Świat Główny?”
I czy jest on – jeżeli jest – rzeczywiście główny, czy może raczej g..u równy?

Panie – mówi Józek - pan jest artysta i redaktor. To niech mi pan powie, albo lepiej niech mi powie któryś z tych, co to idą na prezydenta. Tylko tak bez wody w mózgu - czy coś po mnie k..wa zostanie poza paczką soli mineralnych i wiaderkiem wody?

I za to pytanie postawiłem Józkowi ciemne piwo.

Panowie, do zobaczenia w bramie!

Żartowałem, nie w bramie, ale w Bramie.
Tej królewskiej, na Podzamczu.

Czymś się od Józka póki co różnimy.

Trzymamy dyplomy w którejś szufladzie.