Znacie ten typ urody? Orientalna blondynka o brązowych oczach i karaibskich nogach! Estetyka ciała i melodramatyka spojrzenia. A przy tym ta pełzająca biologia ruchów!

Wrzuciłem list?... Nie mogę sobie przypomnieć... Na boga, mam go tutaj! To dobrze, właściwie to wcale nie chciałem go wysłać. A nawet napisać. Trzeba to zniszczyć! Tak, zniszczyć, zlikwidować.

Unieważniam was słowa, wyrazy, zdania, kropki, przecinki! Likwiduję cię znaku zapytania, niszczę cię dato! I co ty na to? Cofam cię mój podpisie! Giń szkodliwa merytoryko i zawiła metaforyko odurzonego serca. Gińcie rymy, wy dokuczliwe pluskwy gonadalnej stylistyki! Precz kartko podartko!

Nie! Przepiszę go. Przepiszę i wyślę do jakiegoś portalu. Najlepiej do wSzczecinie!. Może ktoś ją zna, może ona do felietonów zagląda? Wszak to inteligentna kobieta! Moja utracona, moja piękna Walentynka! Znacie ten typ urody? Orientalna blondynka o brązowych oczach i karaibskich nogach! Estetyka ciała i melodramatyka spojrzenia. A przy tym ta pełzająca biologia ruchów.

Właśnie wystukiwałem nad kierownicą nowego Fiata Punto kolejnego SMS-a do swojej narzeczonej w agencji ubezpieczeniowej Allianz Group, gdy ujrzałem Cię wchodzącą na jezdnię. Szłaś od stromy MPiK-u szczupła tak, tak wiotka, niesiona dumnym krokiem baletnicy, jakby był to wybieg w paryskiej Olimpii, a nie zimny, szary, zaśmiecony chodnik ulicy Krzywoustego w Szczecinie. Serce zabiło mi con amore, a hormony zatańczyły pro seksole.

Wyhamowałem błyskawicznie na środku przejścia dla pieszych, redukując w ciągu czterech sekund tempo ze 110/h do -5. Wzdłuż ulicy pobiegł pisk hamulców, od którego pękły Twoje okulary. Tylko ten dźwięk niepokojący, ten skowyczący dysonans... coś jakby vox canis agonis. Gdy opuszczałem wnętrze pojazdu, Ty wciąż trzymałaś w ręku koniec smyczy. Stałaś jak skamieniała Niobe lub jak Hefajstos, jakże piękna na tle ciemnych murów Kościoła Garnizonowego.

Chciałem spojrzeć Ci w oczy, więc odsunąłem łokciem lewą szybę auta, lecz Ty nie zwracałaś na mnie uwagi. Pobiegłem wzrokiem wzdłuż rzemienia, na którego końcu drżało wciąż jeszcze to biedne zwierzę. Nie znałem psów tej rasy. Chart rosyjski przy tym czworonogu wyglądałby jak przejedzony bulterier. Albo jak amstaff chory na półpasiec. Może zresztą nie był to pies?

Pamiętasz? Podszedłem i zacząłem głaskać Twoje kolano, tłumacząc, że przecież i tak w tym życiu wszystko zmierza ku entropii.

Jakże wiele oddałem Ci później z siebie, by wypełnić w Tobie szczelnie tę lukę po nim, tym tak radykalnie zdeformowanym towarzyszu. Przez dwa, cudownie długie wieczory, uczyłaś mnie, jak moczyć mam Ci policzki długimi, pociągnięciami języka, podczas gdy Ty wypluwałaś mi na włosy skórki gotowanego bobu. I ta pachnąca zleżałą pomarańczą przestrzeń pomiędzy palcami Twoich nerwowych stóp, poprzecinanych nieopalonymi smugami, dowodem na to, że układasz się na łóżko turbo nie zdejmując sandałów.

A później kolacja, którą podałaś na śniadanie, owinięta jedynie skakanką, z nanizanymi na nią kropelkami potu, które wychynęły z Twoich porów podczas treningu fitness na balkonie 11 piętra przy ulicy Budziszyńskiej. Na stole zapachowe podgrzewacze i grzaniec piwny, i kajzerki z serkiem brie a na deser… moje ulubione chipsy cebulowe!

Po posiłku depilowałaś nogi, a ja wykonywałem dwugłosem chorały gregoriańskie w rytmie calypso. Później tańczyłaś flamenco na zdjętej ze ściany plazmie, a ciekłe kryształy rozstępowały się pod Twoimi stopami jak kręgi na wodzie. Ten nasz wieczór był jak wino wyciśnięte z pierwszych owoców Rajskiego Ogrodu, jak nalewka z gruszy zasadzonej o północy wśród soczystych łopuchów jeziora Goplana i podlewanej światłem ciemnej strony księżyca.

A później Twoja dłoń na mojej przeponie, gdy śpiewałem Ci, zagłuszając oba dzwony pobliskich kościołów, pieśni na przemian zebrane z albumów Phila i Feela. Czułem się zresztą trochę jak Kupicha, gdym biegał po zakupy do pobliskiego sklepu.

Mówiłaś mi, że przy mnie zaczynasz rozumieć operę a w każdym razie chwytasz jej podobieństwo do japońskiego teatru lalek i amerykańskich filmów grozy.

A później, niby pisk prezerwatywy na mokrej szybie (ach zapomnieć, zapomnieć!) ten dźwięk SMS-a w Twoim telefonie. Powiedziałaś, że musisz nagle wyjść, że zaraz wrócisz.

I wróciłaś z tym, tym… chu… dym rudzielcem, gdy ja wyciągałem z nerwów zębami z pilota trzeci klawisz, zdaje się ten od telegazety.

Dlaczego z rudym? Anno, dlaczego z tym rudym kurduplem? Mówiłaś, że to brat, że za rogiem jest otwarta Żabka, że wino jedno wspólnie jeszcze wypić wypada. Że braciszek ma dzisiaj urodziny…

Gdy pomyślę, że kleją się może teraz do Ciebie krótkie, meduzowate, blade, jak zakupione w Realu parówki, paluszki wyrastające z białych, upstrzone piegami ramion! I patrzą na Ciebie dwa oczodoły wypełnione po brzegi galaretowatą substancją bez treści. A na ich obrzeżach kaprawe rzęski, a niżej pierś cherłata, zapadła, przyklejona do kręgosłupa.

Fuj nieszczęsna!

Dokąd zmierzasz współczesna kobieto!? Jakże dojść chcesz przyodziana w enigmatyczne i zwodnicze szaty prokreacyjnej urody do Arkadii wysublimowanych uniesień czułego mężczyzny, gdy czarem swoich warg maskujesz nieudolnie, niby rozdartą rajstopą, płazi organ kardiologiczny, który składasz przy lada okazji pod platfusowate stopy piegowatego hodowcy nutrii! Odnajdę Cię! Jeżeli będzie trzeba, przekopię Wyspę Pucką aż po Kanał Panamski! Wyciągnę cię z cuchnącego kanału zwodniczego biologizmu! Usunę z Twojej twarzy ohydny liszaj rudego spojrzenia!

La donna! Dlaczego odjechałaś moim nowym mobile!?
I jeszcze to wynajęte mieszkanie, za które rano musiałem opłacić półroczny czynsz!

Ale przysięgam, będziesz jeszcze czytywała Kanta w oparach mojego bell canta!