Mówi się, że pozory mylą, ale co z tego, skoro i tak lubimy oceniać innych? Łatwo jest stworzyć sobie opinię na czyjś temat, jeszcze łatwiej samemu się w niej utwierdzić. Trudniej jest już wyjść poza utarty schemat, a najtrudniej – przyznać się przed samym sobą, że się myliliśmy.

Kilka lat temu jechałam w pociągowym przedziale z katechetką, która z niezwykłym wręcz uporem próbowała przekonać mnie i moich współtowarzyszy podróży, że powinniśmy wyzbyć się oceniania innych. Argumenty, którymi się podpierała mówiły przede wszystkim o tym, że takie zachowanie jest niechrześcijańskie i zasługuje na potępienie. Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, rozpoczęła się żarliwa dyskusja na temat: oceniać czy nie oceniać? A raczej – czy można nie oceniać? Niestety, nie udało się osiągnąć kompromisu w tej sprawie. W efekcie, obrażona katechetka pogrążyła się w lekturze biblii, zaś reszta pasażerów uciekła wzrokiem w inne treści (lub czasopisma).

On/off

Od tamtej rozmowy upłynęło już wiele czasu. Sama wychodzę z założenia, że tworzenie opinii na temat drugiej osoby jest czymś ludzkim i naturalnym. Nie posiadamy przycisku on/off dla funkcji oceniania. To jest silniejsze od nas i obraz człowieka powstaje w naszej głowie w przeciągu kilku sekund. Oczywiście jest to odczucie stricte subiektywne. Niemniej jednak, często nie zdajemy sobie sprawy, jak prosto i szybko klasyfikujemy inną osobę. Każdy z nas ma własne etykiety szuflad, do których wkłada danych osobników. Niektórzy trafiają do szuflad, co się zwą na przykład: fajny, ładny, miły, ciekawy, innych zaś chowamy do: niefajny, brzydki, wkurzający, nudny. Problem tkwi w fakcie, że rzadko kiedy robimy porządek w tych szufladach. Nasza opinia o kimś jest już na tyle trwała, że zaczyna pokrywać się kurzem. Dopiero przy jakiejś rewolucji, nagłym zdarzeniu odkrywamy, że pod tą warstwą brudnego pyłu kryje się coś zupełnie innego. Chwila refleksji i skądinąd pojawia się myśl – a może jednak nie miałem racji?

Cham i prostak

Prawie na każdym podwórku odnajdziecie tak zwanych „sąsiadów-poduszkowców”. Niezależnie od pory dnia czy nocy – oni zawsze patrzą przez okno, obserwując dzielnicowe życie. Ja również posiadam na swym skwerku przed kamienicą przedstawicieli tego sąsiedzkiego gatunku. Mało tego – „poduszkowcowe” małżeństwo. Jako kulturalna osoba zawsze mówię im dzień dobry. Ona odpowiada, on – nigdy. Aż któregoś dnia powiedziałam sobie - dosyć. To ja tu się grzecznie kłaniam, a on nic. Wniosek – cham i prostak. I tak przez kilka miesięcy udawaliśmy, że się nie widzimy. To proste, wystarczy tylko patrzeć w przeciwną stronę. I tak by było do dziś dnia, gdyby nie przypadkowa rozmowa z jego żoną. Oprócz standardowej pogawędki o pogodzie i narzekaniu na spółdzielnię, dowiedziałam, że będą musieli wyjechać na jakiś czas. Wyjazd na wakacje? – pytam uprzejmie. Nie, wyjeżdżamy z mężem do innego miasta na leczenie. Mąż ma raka złośliwego krtani i potrzebna jest pilnie chemioterapia. Na tym nasz dialog się skończył. Wróciłam do domu z ogromnym wyrzutem sumienia i konstatacją co do przypisanej istocie ludzkiej naiwności i łatwości formułowania opinii o drugim człowieku. No cóż, przełknęłam tą gorzką pigułkę niewłaściwego osądu i postanowiłam sobie – nigdy więcej! Tylko tak po prostu to się nie da.

Nie oszukujmy się. Lubimy przypinać innym „łatki”. Jedne są bardziej stereotypowe, drugie mniej. „Wyżelowane włosy” – 100% gej, różowe ciuchy – na bank idiotka, jak ktoś jest małomówny – to chyba coś ukrywa itd. Czujemy się bezpieczniej mając wszystkich „poetykietowanych” dookoła. W ten sposób mamy złudne poczucie kontroli rzeczywistości. Czy to jest złe? Niekoniecznie. Jednak zanim coś powiemy, zastanówmy się czy nie będziemy żałować tych słów. Ja już czasem żałowałam. A Wy?