Martwię się losem skazanej na zimę wiewiórki i lękam uderzenia w moje miasto wielkiego meteorytu, który przynieść może zagładę łabędziom w Parku Kasprowicza

Wczoraj usłyszałem śmiech dziecka. Żywy, radosny, donośny.

Byłem wtedy w Alei Orzechowej. Wiecie gdzie to jest? Tam rosną takie duże drzewa leszczynowe, z których wielkie pęki, wręcz kiście orzechów, opadają jesienią wraz z liśćmi na groby podchodzące z dwóch stron pod pnie drzew.

Omiatałem właśnie mogiłę rodziców, gdy ten młody, radosny śmiech uderzył w powietrze, przebiegł po liściach, zakołysał sznurami rozpiętej na pobliskiej gałązce pajęczyny i strącił z niej kilka kropel niedawnego deszczu. Zamarłem w bezruchu wraz z wiewiórką, która przemierzała przed chwilą  gałąź pobliskiej sosny.

I gdy stałem tak z tą wiewiórką na drzewie, nasłuchując echa dziecięcego głosu, pomyślałem nagle, że miło jest tak leżeć tutaj, gdy słońce i jesień, gdy wiewiórka i gdy dziecko się śmieje. Jakby naturalną koleją rzeczy przypomniał mi się też fragment poetyckiego testamentu Wyspiańskiego:

Niech po mej śmierci słońce świeci,
Wiatr niechaj babie lato sieje.
Nad grób niech moje przyjdą dzieci
I niech się jedno z nich zaśmieje.

Oczywiście zaraz też pomyślałem dialektycznie i biologicznie, że jednak nieco lepiej jest żyć jednakże; żyć, aby móc doświadczać co czas jakiś dziecięcego śmiechu i doświadczać wiewiórki na gałęzi i denerwować się jesiennym w przyrodzie liści bałaganem i… aby myśleć o tym, że myślę o tym i czuję, co czuję i, że zawsze na dno każdej, najbardziej nawet pogłębionej eschatologicznie refleksji „dopóki życie się we mnie kołacze” jak liść kolejny opadnie ostateczna probiotyczna i optymistyczna konstatacja: żyję.

Przewiduję śmiertelną chorobę, odejście kogoś bliskiego, możliwą biedę, czy choćby niepowodzenie na egzaminie i – żyję.

Wspominam ciemne i wstydliwe momenty swego życia, swoją małość, zawiść i nikczemność i – ciągle żyję.

Martwię się losem skazanej na zimę wiewiórki i lękam uderzenia w moje miasto wielkiego meteorytu, który przynieść może zagładę łabędziom w Parku Kasprowicza i – żyję nadal.   

I nic to, że mój znajomy anatomopatolog twierdzi, że - na sposób najbardziej elementarny - jestem jedynie jedną z form istnienia białka; że inny kolega mocno oczytany utrzymuje, że trwam głównie, jako depozytariusz informacji genetycznej, albo – aby pozostać jeszcze w materialistycznej konwencji - jak to ujął obrazowo poeta Jalu Kurek: zostaną po mnie dwa wiadra wody i paczka soli mineralnych.

Nic to, bo wszak ciągle żyję jeszcze.

Żyję a także – jak się domyślam - żyje także ten, który słowa moje czyta. Więc żyjemy obaj (lub oboje): ja - pisany i Ty – czytany (jeżeli nawet oczytany).

A jeżeli (już) żyjemy, to zbierajmy skrzętnie wszelkie barwy tego – jakże często przyjemnego - stanu.
Z kolorów dnia powstają nasze śnienia.

Wieczność wymaga wielu snów.

Dobrze, że mamy w Szczecinie tak duży i piękny cmentarz, na który wybrać się można nie tylko z okazji Zaduszek, ale też pójść na zwyczajny jesienny, przyrodo-poznawczy i refleksorodny spacer. Na spotkanie z naszym odeszłym na zawsze wczoraj i nieuniknionym w żaden sposób jutro. Pomiędzy tymi strefami mieści się śmiech dziecka, płacz nieuleczalnie chorego sąsiada i TVN-owski Taniec z Gwiazdami oglądany przy wieczornej kawie. Świat nasz cały niedoskonały, ale – być może – jedyny.

Dobrze, że na cmentarzach śmieją się dzieci. Bo dobrze, że dzieci śmieją się w ogóle. Ich śmiechu nigdy zbyt wiele. A gdy już się śmieją – nie uciszajmy ich, nie strofujmy słowami „tu śmiać się nie wypada”.  

I nie bójmy się, nie wstydźmy mówić naszym roześmianym dzieciom o sprawach smutnych, ostatecznych i koniecznych. Mówmy o życiu i o śmierci jako o stanach równie naturalnych, choć tak różnych.

Powiedzmy o możliwym zmartwychwstaniu, ale i o prawdopodobnym nigdynieprzebudzeniu.
Dzieci więcej umieją zaakceptować i naturalniej przyjmować umieranie a także rozumieć nasze egzystencjalne wahania, niż nam się to często wydaje.

No i zrobiło się nader mądrze i lirycznie.
A może i patetycznie.


Więc pozwólcie, że w tę chwilę
pożegnalną pointę złożę:
Do spotkania przy mogile!  
(Jeśli nam pozwolisz Boże).