Więc co - mam kochać swoje miasto czy się wyprowadzić? A może kochać z daleka? Ale wszak miasto to ludzie. Wiec może tak kogoś za gardło i z resztek piór ogołocić? Niech się łysi. Aby działał.

Szczecin jest moim miejscem, miestem, miastem. Jest miastem, miestem, miejscem.
Jest moim dzieciństwem, młodością, wiekiem dojrzałym. Może będzie także starością – kto to wie na pewno? Ja tego nie wiem. Nie wiem tym bardziej, że chodzi mi po głowie wyprowadzka ze Szczecina. Choćby i do NRD-owa, a później, może do Berlina samego.

Tuż za graniczną miedzą mieszkania „chodzą” przeciętnie dwukrotnie taniej niż w Szczecinie. A bywa, że i trzykrotnie. Co mnie więc tu trzyma? Język obcy jako tako znam, staruchem nie jestem, mieszkanie sprzedam i… bis dann Stettin!

A jednak trochę szkoda. Szkoda, bo sentymentalny jestem. Przyzwyczaiłem się. Polubiłem, nauczyłem się znosić to miasto, jego pochmurność a nawet ponurość, jego kompleksy, zaściankowość i jakąś, hmm – niereformowalność. A myślę, że i ono nauczyło się mnie znosić, że – kurna – lubi mnie nawet. Że się rozumiemy.

Jeżeli profesor Maria Malec ma rację wywodząc nazwę mojego miasta od m.in. słowa szczeć „ostra trawa", to mógłbym powiedzieć, że Szczeć jest moją towarzyszką życia, moją żoną, wieczną narzeczoną, moją antagonistką i poplecznicą. I nie chodzi tu bynajmniej o dzisiejsze, mało trawiaste już oblicze miasta, ale raczej o rodzajnik. Z facetem prawdopodobnie tak długo bym się nie borykał. Dalibyśmy sobie po mordzie i rozeszli w miarę pogodzeni, przekonani, że żyć razem wspólnie dalej nie sposób.

Tak, widzę, że twarz „Szczeci” zmienia się i że zmienia się na lepsze coraz. Tylko ta jakaś złośliwa dialektyka nazbyt radosnego superlatywu, ten bazyliszkowaty albo trollowaty Genius Loci, który po każdej pochwale, do ucha mi się nachyla i – niby depresywny przewodnik w galerii turpistycznych obrazów - wsącza w mózg ciemne treści zgromadzonych w wystawowej sali płócien.  

- Przystrzyżone nomen omen (bo szczeć) trawniki, wyrównane tu i tam żywopłoty, zagrabione na czas liście… A do tego, a pośród tego domy, sklepy, wielkie galerie, odnowione kościoły.

… brudne, podwórka, przez tygodnie całe niewywożone śmieci, „ofekalione” przez psy – pomimo ostrzegawczych tablic – parki i skwery.

- Wielkie, nowe, komputerowo sterowane bilbordy, multikina, nowe tramwaje i autobusy.

… remontowane wybiórczo kamienice tak, że pośród szeregu ciemnych, odartych z tynków fasad, odsłania się nagle, któregoś dnia, różowe „landryny” pojedynczych elewacji, w sąsiedztwie których ludzie wstydzą się do własnej posesji oficjalnie wejść. Bo ohydne bardziej jeszcze.

Różane parki i spacerniki pod krzewiastymi girlandami, zadbane okolice Letniego Teatru, zabezpieczone infrastrukturalnie, w tym pisuarowo.

…górki śmieci pomiędzy drzewami i niedopałki pod ławkami. Flaszki po piwie w krzakach i hordy psów bez kagańców pętające się pomiędzy nogami i kołami rowerzystów.

Nowa, śliczna, nowoczesna „Pleciuga”. Teatr dla dzieci (i nie tylko) na miarę Europy co najmniej. Odremontowany Teatr Polski. Piękny budynek startującej właśnie edukacyjnie Akademii Sztuki.

…legendarny, znany w kraju przybytek - Klub 13 Muz, przez dziesięciolecia otaczany wianuszkiem twórców wybitnych i uznanych, a także szukających dopiero swojej twórczej ścieżki artystów miejscowych i krajowych. Mekka twórców różnej proweniencji, miejsce dyskusji, sporów, gwaru artystyczno-intelektualnego – dzisiaj - pobielony aż do mdłości, zelektryfikowany, umedialniony, wyprany z życia, z fermentu artystycznej dysputy, smutny „kościółek” ze wciąż stylową Salą Kominkową – pozłacaną prostytutką, którą sprzedaje się równie chętnie handlarzom pościeli, znajomym z Facebooka, zespołom rockowym i poważnym zjazdom akademickim lub politycznym.

itd. itp. u.s.w.

Powiecie, że tak jest wszędzie, że - to wręcz truizm -  coś się buduje, a coś w tym czasie trzeba zburzyć. Choćby po to, aby wybudować właśnie. Że coś, w sensie mentalnym lub strukturalnym ginie, a coś się rodzi, że jedna decyzja jest OK, a druga do bani. Że taka dialektyka, że…

Zgoda.

Rzecz jednak w proporcjach. W tym, że – moim zdaniem – nic tu wyraźnie nie przeważa.

Że nie ma u nas złego ani dobrego gospodarza.

Bo gdyby był wyraźnie zły – można by go dość szybko ze złego rozliczyć i jakoś usunąć. Gdyby dobry – no to byłoby lepiej.

A tak? Ni to, ni tamto. Zły i dobry zarazem, przystojny i brzydki, gruby i chudy, mądry i głupi, uczciwy i kombinator, zaradny i ślimak…  

Jak miasto samo.

Więc co - mam kochać swoje miasto czy się wyprowadzić? A może kochać z daleka? Ale wszak miasto to ludzie. Wiec może tak kogoś, całkiem fizycznie, za gardło chwycić i z resztek piór ogołocić? Niech się łysi. Aby działał.

A piór nam wystarczy. Mamy trzy orły na Jasnych Błoniach.