Domy pozbijane z desek i z kartonów. Bez kanalizacji, bieżącej wody, gazu, nie mówiąc już o telefonie czy skrzynce pocztowej przed drzwiami. W Brazylii nazywa się je barriadas i favelas. W Indiach - bustes, w RPA - town ships, w USA - slumsy. W Polsce - ogródki działkowe.

Nie chcą mieszkać na dworcu. Tym bardziej, że żona Stanisława jest w ciąży. Na normalne mieszkanie ich nie stać. Próbowali. Mieszkali oboje przez czas jakiś u jego ojca w śródmieściu Szczecina, ale to była gehenna. Ojciec pije denaturat. Smród nie do wytrzymania. Jak w takich warunkach urodzić dziecko? No i to ględzenie pijanego safanduły. Melina.

Oboje nie mamy pracy – stwierdza Stanisław.  Ja zbieram puszki po piwie, złom, makulaturę no i wszystko, co można sprzedać. Dziennie można wyciągnąć z tego ok. 20-30 zł. Z zawodu jestem murarzem. Mam nawet świadectwo ze szkoły zawodowej – pokazuje mi z dumą dokument zapakowany starannie w folię. O tu jest nawet ksero dokumentów i życiorys, jak to się teraz mówi CV. Wszystko przygotowane. Gdybym gdzieś znalazł zajęcie na budowie, to mam papiery na podorędziu.

W rogu pomieszczenia, dyskretnie przykryty kocem grzejnik olejowy. Stanisław dostrzega moje spojrzenie. Nie ma czym tu zimą palić, wszystko wybrane. Takich koczowników jak my jest tu kilkudziesięciu. Zeszłego lata pociągnąłem od słupa kabel i w zimie trochę dopalam. Kto to panie sprawdzi? Za moment jednak reflektuje się i patrzy na mnie uważnie.
- Ale pan nie zgłosi, co? Zaraz by tutaj podjechali.
A czego mam nie zgłaszać? – pytam, jakby mi ostatnie zdanie umknęło sprzed uszu. Jako obywatel powinienem czuć się z pewnością nie całkiem w porządku, ale sercem jestem bardziej po jego, po ich bezdomnej stronie.

Wiosną i latem lżej o pracę – kontynuuje gospodarz. Łatwiej o puszki i o butelki. No i jak się wokół zazieleni i drzewa puszczą pąki, jakoś łatwiej uwierzyć w to, że jeszcze coś się w życiu zmieni, że znajdziemy robotę, że uda nam się z tego Pietruszkowa wyrwać. Nie jesteśmy jeszcze starzy. Jadźka zaledwie trzydziestki dobiega, ja też przed czterdziestką. Poradzimy sobie. Aby tylko znaleźć jakąś robotę, bo od zeszłego roku zaczęły mnie boleć kolana. Dużo chodzę. Codziennie po kilka, kilkanaście kilometrów nieraz się złazi, aby uzbierać coś, co pozwoli przeżyć jutro a może i pojutrze. No i ten szczeciński, wilgotny klimat. Ale trzeba coś robić w mordę, trzeba – Stanisław zaciska nadpsute już nieco zęby.

Sposobem na zarobienie jest na przykład zbieranie z Manhattanu wyrzuconych już przez handlarzy warzyw, mycie ich i puszczanie dalej za parę groszy. Ludzie to kupią. Trzeba tylko cierpliwie poczekać. No
i zielenina powinna być jakby świeża, czyli czysta i nieco mokra. Polewa się ją co jakiś czas wodą i… no tak kombinujemy.

Kiedyś posądzali nas o to, że łapiemy koty i tuczymy, aby je później zjeść, albo sprzedać. Była policja, chodzili po działkach i rzeczywiście złapali taką parę, która hodowała kilka zwierząt na skórki i - może - na jedzenie. Ale to nie u nas. My mamy swoje sposoby na przeżycie. Poza tym kochamy się i to nas ogrzewa. Gdybym był sam, dawno bym się powiesił – stwierdza stanowczo Stanisław. A jeżeli chodzi o warzywa to ja to bym z takich wywalonych  przez straganiarzy sałatki nie zjadł. Tu zresztą wkoło mamy sporo świeżej zieleniny i coś tam nawet sobie przed chatą hodujemy.

Ech, gdybym miał komputer, to znalazłbym robotę w Internecie. Dzień i noc bym siedział i musiałbym coś znaleźć. Ale może zresztą już za stary jestem? Nie chce mi się trochę uczyć – zniża głos, jakby wyznawał coś wstydliwego. Ot lubię poczytać gazetę, rozwiązać krzyżówkę. Duża krzyżówka, chłodne piwo i co nieco w garnku – czego można w moim przypadku od życia wymagać? Nie żebym się tak całkiem od świata już odsunął, ale nic na siłę. No i niech baba się jeszcze w pobliżu kręci. Lubię na przykład, gdy Jadźka chodzi i narzeka. Lubię nawet, gdy mnie opierdziela. Wszystko w niej lubię. Ale jej tego nie powiem. W kobiecie trzeba coś znaleźć wadliwego i czepić się tego. Tak dla równowagi, wie pan. Bo i ona ma na mnie swojego stałego haka. Kobiety zawsze na nas jakieś haki mają.

Poza tym gdyby nie było kłótni, to nie można by się godzić. A jak się nie można godzić, to się żyje w ciągłej niezgodzie.  Tak jak bez głodu nie można docenić smaku chleba ze smalcem. Śmieje się pan, że ja tak tu filozofuje? Lubię nieraz pomyśleć trochę więcej niż inni, zastanowić się. Stanąć sobie z boku, gdy się sąsiedzi po pyskach piorą i popatrzeć, jaka jest pogoda.

To jakby dodatkowy, własnoręcznie wymyślony kawałek wolności. Stanisław wyjmuje machorkę i bibułkę. Z wielką wprawą skręca papierosa. Zaciąga się łapczywie i nagle nieruchomieje. Cholera, Jadźka zaraz wróci ze sklepu a ja nie obrałem kartofli! Rzuca się do stojącego pod ławą wiaderka z ziemniakami. Zostanie pan u nas na obiad? Patrzy na mnie, a później podąża za moim wzrokiem. Spokojnie, ten kot jest bezpieczny - mruży filuternie oko. On zawsze przychodzi tu w porze obiadu. Włóczęga jak my. Dzisiaj będzie musiał zadowolić się samym jajkiem.

Wychodzę z altany Stanisława i Jadwigi, gdy pod ogrody podpełza zmierzch. W gęstniejących cieniach budzą się aromaty ziół i kwiatów. W ciszę, jak w klawisz fortepianu, uderza spadający z drzewa owoc. Gdzieś za mną szczeka pies.  Patrzę na pobiedniałe zmrokiem mieszkalne budki w oknach których zapalają się ogniki świec i naftowych lamp.  Pomiędzy nimi, tu i tam, często murowane, domy i altany normalnych działkowiczów. Spoglądam przez ramię - z krzywego komina domu Stanisława i Jadwigi unosi się smużka dymu.

Pewnie grzeją wodę na herbatę.