Takich rzemieślników ze świecą trzeba już szukać. Ewa Tokarska jest ostatnią modystką w Szczecinie, u której kupimy ręcznie robione kapelusze. „Kiedy każdego miesiąca nadchodził dziesiąty, przygotowywałyśmy wszystko już w nocy. W tamtych latach młode kobiety chciały mieć coś, co je wyróżni. Kupowały więc kapelusze” – wspomina. „Ah, jakie to były piękne czasy”.

Do kapeluszowego królestwa prowadzi zaledwie kilka schodków w dół. Kiedyś drogę wskazywał stylizowany szyld „Kapelusze”, ale o jego metalowe tworzywo pokusili się prawdopodobnie złomiarze. Później powstała jego druga, mniejsza wersja, która jednak szybko zardzewiała. Teraz nad wejściem widnieją drewniane litery pomalowane na biało.

– Ten szyld zrobił mi syn. Jest prosty, lecz trochę większy niż poprzedni. Chcieliśmy, aby po drugiej strony ulicy było jednak widać, że tutaj można kupić kapelusze – tłumaczy Ewa Tokarska.

Kiedy już pokonamy te kilka schodków, możemy doznać kapeluszowego zawrotu głowy. Czarne, białe, żółte, czerwone, męskie, damskie, dżokejki, do golfa, z dużym rondem, małym, wysoką główką i niską. To i tak tylko malutka część nakryć głowy, które wyszły z rąk Ewy Tokarskiej. I choć pracownię przy ulicy Bohaterów Getta Warszawskiego prowadzi od kilkunastu lat, wszystko zaczęło się dużo wcześniej.

Młode dziewczę w zakładzie galwanizacyjnym

– Do szycia kapeluszy potrzebny jest spokój i precyzja. To drugie odziedziczyłam po tacie. Sam prowadził zakład galwanizacyjny, w którym jako młode dziewczę przepracowałam siedem lat. Pokrywanie metalu mosiądzem, galwanizacje, wodorowanie, chemia, fizyka. Wszystko musiałam mieć w małym paluszku – opowiada nasza modystka.

Później Ewa Tokarska postawiła na spokojniejszą pracę, w której jednak precyzja wciąż była na pierwszym miejscu. Ponad 30 lat temu rozpoczęła etat w salonie „Elizabeth” swojej cioci przy ul. Bogusława. Starsza krewna haftowała welony, a nasza bohaterka wspólnie z kuzynką je upinały.

– To była idealna lokalizacja dla tego typu biznesu. Ulica Bogusława i aleja Wojska Polskiego były typowymi ulicami z modą ślubną – podkreśla nasza rozmówczyni. Co ciekawe, na wspomnianej alei cały czas można znaleźć ślady owego imperium. Zza brudnych szyb jednego z lokali, szyld salonu „Scarlett” wciąż jeszcze przebija się z informacją, że w tym miejscu można było kupić białe suknie.

„Ah, jakie to były piękne czasy”

Salon „Elizabeth” odwiedzała Alicja Mrowiec, która przez wiele lat prowadziła własny zakład modniarski w miejscu dzisiejszej Biedronki (przy al. Wojska Polskiego 31). To właśnie ona przekazała Ewie Tokarskiej tajniki szycia nakryć głowy.

– Dzięki niej weszłyśmy potem w kapelusze. Tylko, że to ja już się nimi zajmowałam samodzielnie. Ah, jakie to były piękne czasy. Wtedy wszystko było w Szczecinie. Dana, Odra, Stocznia – wspomina z rozrzewnieniem. – Kiedy każdego miesiąca nadchodził dziesiąty, wszystko przygotowywałyśmy już w nocy. W tamtych latach każdy dostawał wtedy pensję, więc młode kobiety od razu przychodziły do nas na zakupy. Jedna od drugiej chciała lepiej wyglądać. Pragnęły mieć coś, co je wyróżni. Kupowały więc kapelusze.

Z czasem ulica Bogusława zamieniła się w deptak z pubami. Wówczas pani Ewa musiała podjąć decyzję o przeprowadzce. – Czynsze poszły tak bardzo w górę, że nie byłoby mnie po prostu stać na utrzymanie lokalu. Kiedy usłyszałam, ile wynoszą miesięczne opłaty, okazało się, że nawet w miesiąc tyle nie zarabiałam – opowiada.

Na spółę z maglem

W piwnicy przy ulicy Bohaterów Getta Warszawskiego, gdzie przeniosła się rzemieślniczka, kiedyś było mieszkanie. Kilka lat temu panią Ewę odwiedziła dorosła kobieta, która w dzieciństwie mieszkała w nim z rodzicami.

– W tym oknie uczyła się razem z koleżanką i odrabiała zadania domowe. W piwnicy był salon, jeden pokój i toaleta na klatce schodowej. Trudno to sobie teraz tak wyobrazić – śmieje się nasza rozmówczyni wskazując na małe okno, ale ze sporym podestem.

Nim z mieszkania powstał zakład kapeluszniczy, w pomieszczeniu działał jeszcze magiel.

– Wtedy, gdy szukałam nowego lokalu, pani od magla praktycznie nie miała już biznesu i chciała odstąpić to miejsce. Na początku pracowałyśmy tutaj we dwie, ona przyjmowała jeszcze swoich niedobitków. Było ciasno, ale wesoło – opowiada nasza modystka.

„W dwie reklamówki, aby sąsiedzi nie widzieli”

Kapeluszowy biznes funkcjonował dobrze do czasu pandemii koronawirusa. Nagle teatry przestały składać zamówienia na dodatki, a ludzi na ulicach też było mało. Niewielu więc przechodziło obok niepozornej piwnicy z bogatym wnętrzem.

– Obecnie niewiele osób nosi kapelusze. A wtedy na dodatek jeszcze wszystko stanęło – mówi ze smutkiem. – Na filmach z czasów wojny widzimy wnuka, syna i dziadka ubranych w kapelusze. Każdy je nosił. A teraz ludzie chyba się wstydzą, bo „inni będą się za nimi oglądać”.

Jak mówi, czasami ktoś kupi coś na ślub, pogrzeb, do stroju na Halloween. – Ale zazwyczaj to wszystko ma być tak małe, że wręcz niewidoczne. Pamiętam, jak starsza pani z okolicy przyszła do mnie, aby kupić sobie kapelusz do Kościoła. Prosiła: „pani Ewo, tylko niech pani w dwie reklamówki go spakuje, bo jak sąsiedzi zobaczą, że kapelusz sobie kupiłam, to zaraz zaczną gadać”. Bardzo to smutne.

Właścicielka pracowni formuje kapelusze w samotności i w pełnym skupieniu. Jak mówi, denerwują ją wszechobecny Internet i telefony. – Nie mogę w spokoju się ubrać, przygotować do pracy. Telefon cały czas dzwoni. A ja potrzebuję spokoju.

Odważne kobiety i młodzi studenci, którzy nie patrzą na zdanie innych

To kto teraz w takim razie kupuje kapelusze? Jak ocenia pani Ewa, odważne kobiety, chcące dobrze wyglądać, które „bywają” oraz młodzi mężczyźni – przeważnie studenci, którzy nie przejmują się zdaniem innych.

– Teraz robię dla jednej dziewczyny kapelusz w stylu „Śniadania u Tiffany’ego”. Z dużym rondem i białą szarfą. Dopiero wczoraj zdjęłam go z formy – tłumaczy i pokazuje czarny już prawie kapelusz z uformowaną główką. – Na rogu swoje gabinety mają lekarki. Czasem przychodziły tutaj do mnie, żeby się zrelaksować. Jedna z nich kupiła wielki, czerwony kapelusz. Myślę sobie, „gdzie ona będzie w takim chodzić”. A pewnego razu zobaczyłam ją, jak z wózkiem, dzieckiem i tym kapeluszem na głowie szła tutaj po okolicy. I wyglądała pięknie.

– A jeśli chodzi o młodych mężczyzn, to raz przyszedł do mnie student, który chciał kapelusz kowboja. Miałam akurat jeden model, kosztował 200 złotych. Mierzył, oglądał się w lustrze i nagle powiedział, że idzie poszukać pieniędzy. Myślałam, że żartował, ale wrócił! Jeszcze chciał mi dać 20 złotych napiwku. „Proszę pani, ja nie wiedziałem, że jestem taki piękny” – przywołuje tamtą sytuację ze śmiechem.

Czasami do pani Ewy przychodzą też klienci z prośbą o przerobienie kapelusza. – Kupują w Internecie, nie przymierzą i nagle okazuje się, że za duży, rondo za wielkie, niewygodny. Często to sztuczne materiały - ocenia

„Za rachunki trzeba płacić, a klientów nie ma”

U Ewy Tokarskiej kupimy kapelusze na każdą okazję, z naturalnych materiałów. Od ciepłej wełny idealnej na zimowe okrycia głowy, przez sizalowe (włókno otrzymywane ze specjalnego gatunku agawy – red.), letnie propozycje.

– Ta praca sprawia mi wiele satysfakcji. Jestem zadowolona z każdego klienta, który do mnie tutaj przyjdzie. Od razu poprawia mi się humor, kiedy uda mi się upiększyć kobietę lub mężczyznę. Nie raz sporo pracy muszę poświęcić na drobiazgi, czasem już nie mam siły. Ale później jestem taka szczęśliwa, kiedy widzę uśmiech klienta – podkreśla nasza rozmówczyni.

Ewa Tokarska to ostatnia modystka w Szczecinie. Należy do grona ostatnich fachowców w swojej branży, których znaleźć można zazwyczaj w małych uliczkach i piwnicach. Jak przyznaje, nie raz nachodziły ją myśli o zamknięciu pracowni.

– Za rachunki trzeba cały czas płacić, a klientów już praktycznie nie ma. Teraz niewielu docenia rzemieślniczą pracę. W dodatku wszyscy liczą pieniądze, aby jak najtaniej kupić. To ciężkie czasy, ale trzeba być cierpliwym i wierzyć, że będzie lepiej – pociesza samą siebie.

A może powróci stara moda na kapelusze, na damy i dżentelmenów…