Lech Turkowski, „Lampy Stylowe”, Bohaterów Getta Warszawskiego 23, rok założenia 1945: – Raz w latach 80. przychodzi babka, widać, że dobrze sytuowana. I do mnie z pretensją, że ona nie wiedziała, że jest taki zakład. To ją zapytałem: „Czy pani widziała kiedyś reklamę Rolls-Royce’a?”
W sklepie na półkach stoją dziesiątki wytwornych i nastrojowych lamp elektrycznych.
Polska od morza do morza
Trafiliśmy do najdłużej działającego zakładu rzemieślniczego w Szczecinie. Jest na to „papier”, ze śladami składania na czworo, który służył Stanisławowi Turkowskiemu za dowód tożsamości. Teraz wisi w oprawie przy drzwiach prowadzących ze sklepu „Lampy Stylowe” do pracowni. – Tato codziennie musiał się meldować, są pieczątki – pokazuje na odwrocie karty rejestracyjnej syn Lech Turkowski.
Stanisław Turkowski, rocznik 1907, przed wojną był referentem w banku Poznańskiego Ziemstwa Kredytowego. 3 września 1939 roku Francja i Wielka Brytania wypowiedziały III Rzeszy wojnę. Reakcją Polaków była euforia: „Dwa tygodnie i Niemców nie będzie”. – Oj, żeby nie było odwrotnie – skomentował Stanisław. 10 września wojska niemieckie wkroczyły do stolicy Wielkopolski.
Dostał wezwanie na gestapo. „Herr Turkowski, bitte, Zigaretten, Kognak. Pan jesteś Niemcem, prawda?” – mówił oficer (najwyraźniej ktoś doniósł, co powiedział o Francji czy Anglii). – Zobaczył, że ojca nie przekabaci, ale puścił – przywołuje wspomnienia taty Lech Turkowski.
Droga do elektryczności w życiu bankowca prowadziła przez poznański Zamek. Na Zamku był problem z prądem, a hitlerowcy spodziewali się Himmlera. Niemcy ustawili Polaków na dziedzińcu w dwuszeregu. Kto się znał na elektryce, miał wystąpić. – Za ojcem stał Wacław Płatek, świetny elektryk (po wojnie zamieszkał w Świnoujściu), wypchnął ojca, bo wiedział, że ten zna niemiecki i będzie tłumaczył, i sam wyszedł – opowiada Lech Turkowski. – Płatek szybko wykapował, dlaczego dochodzi do zwarcia. Tablica rozdzielcza była na poddaszu. Dachówki popękały, leciała woda i robiła zwarcie. Ojciec chciał od razu zameldować, że znaleźli usterkę. Płatek kazał mu tłumaczyć, że to poważna awaria, którą reperuje się tygodniami.
Wmurowywali w ścianę ślepe kable, żeby maskować pracę. Dostali ausweisy, które pozwalały poruszać się swobodnie po Poznaniu o każdej porze. Dwa miesiące w niemieckiej kantynie kupowali papierosy, jedzenie.
Stare lampy oświetlają nam zdjęcie, na którym sfotografowali się przystojni bracia Stanisława: siedzi wśród nich Walenty, który został wikarym w rodzinnym Lesznie, zginął w Dachau, stoi Antoni, oficer Wojska Polskiego, zamordowany w Palmirach. Po latach na ścianie zakładu przy Bohaterów Getta Warszawskiego syn Lech powiesi przywiezioną z Poznania starą mapę „ku pokrzepieniu sec”, na której Polska rozciąga się od morza do morza. Pod Matką Boską. Przechowaną w skrzyni pod węglem, przed Niemcami, przed Rosjanami.
Sklep i naprawa w Szczecinie
Postanawia po wojnie zacząć życie w Szczecinie. Sowieci grabią miasto. – Ojciec opowiadał, że prawie przed każdą bramą stał tu fortepian, pianino – mówi Lech Turkowski. Polakom najbezpieczniej jest się osiedlać się w śródmieściu. Tylko po co komu po wojnie bankowiec? 12 lipca 1945, tydzień po przejęciu w mieście władzy przez inż. Piotra Zarembę, Stanisław Turkowski otwiera przy ulicy Orląt 23 (każdy wiedział, że Lwowskich, przemianowanej później na Bohaterów Getta Warszawskiego) zakład elektrotechniczny – sklep i punkt naprawczy – jedną z pierwszych polskich firm w Szczecinie.
Amperomierze, woltomierze, żelazka, wielkie, grube. Potem grzejniki, pralki, odkurzacze, ale też komplety choinkowe. – W sklepie ojca było przysłowiowe „mydło i powidło”. Zbierało się, gromadziło, co było i na co był popyt – mówi Lech Turkowski. – Przed wojną też był tu sklep, może chemiczny, może drogeria. W piwnicy stały dwie duże beki z jakąś oliwą, smarem – opowiada.
Dalej: – To musiał być 1945 albo 46 rok. Ojciec opuszczał już drewniane żaluzje na oknach i drzwiach na koniec pracy, kiedy do sklepu wpadło dwóch mężczyzn, AK-owców. Za ladą schodziło się do piwnicy i w tym magazynku ojciec ich schował. Zmylił UB-ków, którzy obstawili z dwóch stron kamienicę.
Niedawno syn pana Lecha podświetlił mu w sklepie przedwojenną ladę.
Co lampy widziały
Lech Turkowski (rocznik 1951) skończył technikum żeglugi przy Technikum Ekonomicznym, które wtedy mieściło się przy al. Niepodległości (dziś jeden z pałaców Akademii Sztuki). Dostał się na transport morski na Politechnice Szczecińskiej. Studiował trzy miesiące. W Grudniu '70 podpadł. Śmiał się, że pali się dom partii – musiał opuścić uczelnię.
Do zakładu ojca przychodził od małego. Dłubał przy nim, przy dużym stole. – Lampy ja tu wprowadziłem. Na dobre weszły do oferty w latach 70. – pamięta. Zrobił papiery czeladnicze. Ojciec pracował do czerwca 1989 roku, w sierpniu zmarł. Najstarszy syn przejął zakład, w którym specjalizacją stało się oświetlenie.
Dziś to jeden z ostatnich takich zakładów. Niesamowity emanuje tu klimat. Siedzimy w pracowni przy sklepie. Na suficie oryginalne sztukaterie. Ściany wyklejone piękną tapetą. – Powojenna, ale na niemieckich wałkach – mówi Lech Turkowski. Wszędzie, gdzie na starych meblach jest trochę miejsca, stoją stylowe lampy. Każda to niepowtarzalny egzemplarz. Podstawy z mosiądzu, brązu, cyny, dźwigają szklane abażury, dzwonki, z których emanuje światło. Czyści je, kompletuje ze starych części wyszukanych na giełdach staroci (najtrudniej o oryginalne klosze z dobrego szkła). Na początku patrzył w katalogi, ale dziś jaką część dobrać wie już od serca. – Kocha się to co się robi, ale trzeba mieć też dystans, żeby lampy nie przeładować, nie przesłodzić – tłumaczy.
Jedna lampa odzyskiwała świetność 30 lat. – To był tzw. krzak dębu. Jedna z ciekawszych lamp, jaka do mnie trafiła. Żeliwna, 15-płomieniowa. Każdy listek był gwintowany, a tych listków było 200-300. Pan Lech dobrał jej właściciela. Została w Szczecinie.
– Raz jedna miła skromna pani przyniosła mi prostą lampę oborową – pamięta. „Proszę pani, restaurować ją nie ma sensu, rdza ją przeżera”. „Proszę pana ta lampa przeszła z moją rodziną sześć lat Syberii”. – Ręka przy restaurowaniu nie szła mi lekko, bo wiedziałem, co ta lampa widziała – opowiada Lech Turkowski.
Zanim zapadnie ostateczna decyzja, można wpłacić należność i wziąć lampę na przymiarkę. Zobaczyć jakim światłem oświeci dom. – Przecież to kupuje się na całe życie i dla następnych pokoleń. Proces utleniania mosiądzu w warunkach średnio domowych to około 300 lat, brązu - 500 – tłumaczy rzemieślnik, artysta od starych lamp.
Komentarze
6