Miałem zupełnie inny pomysł na ten tekst. Miało być ironicznie, miało być złośliwie, miało być kąśliwie i z przymrużeniem oka. Piszę go jednak po kilku dniach od obejrzenia Pożegnania lata organizowanego na Wałach Chrobrego przez Teatr Polski, Urząd Marszałkowski i Fundację Pro Stetinum Bono i okazuje się, że przez te kilka dni złość spowodowana obejrzanym "widowiskiem" wcale nie opadła i nie pozwala mi wykrzesać z siebie krzty ironii.
Dosłowność "widowiska" każe mi całkowicie zmienić formę niniejszego tekstu. Nie jestem bowiem pewien, czy autorzy przedsięwzięcia, do których mam głęboką nadzieję dotrzeć z tą wypowiedzią, byliby w stanie odczytać zawartą w niej drwinę. Wątpliwości te nie są bezpodstawne, bo przecież na własne oczy widziałem interpretacje znanych utworów, zagranych w aranżacjach jeden do jednego i okraszonych oprawą, której wymyślenie musiało zająć tyle, ile człowiek potrzebuje na tzw. pierwsze skojarzenie.
Żałuję, ale nie wytrwałem do końca „spektaklu”. Żałuję, bo patrząc z zażenowaniem na nieporadne, przegadane prowadzenie według niesprawnego scenariusza wyreżyserowanego w sposób, który wprawiał widza w zagubienie i konsternację, po raz pierwszy w życiu miałem żal sam do siebie, że nie jestem dziennikarzem i nie mogę na drugi dzień tego obsmarować. Dopiero później dotarło do mnie, że skoro ktoś, kto ewidentnie nie jest reżyserem, scenarzystą ani prowadzącym, podejmuje się tych wszystkich - niełatwych przecież - zadań, to dlaczego ja nie mógłbym publicznie wyrazić swojej opinii na ten temat? W tym ujęciu żałuję, że wyszedłem w trakcie "spektaklu". Żałuję, bo przecież nie było mi dane zobaczyć wielkiego finału z Pszczółką Mają w tle, więc moja opinia będzie niemiarodajna. I tu też wezmę przykład z organizatorów: przed spełnieniem zachcianki nie zatrzyma mnie nawet moja niekompetencja.
Kiedy widziałem, jak podczas piosenki z filmu Rocky wychodzi Przemysław Saleta i poci się w udawanej walce z drugim golasem, najbardziej bawił mnie fakt, że przecież ktoś to wymyślił. Wyobraziłem sobie moment olśnienia, moment Eureki! autora i bezkrytycznego przyklasku współtwórców. Bo przecież ktoś musiał podczas burzy mózgów krzyknąć: "Ej! A Rocky to nie był o boksie? W takim razie mam genialny plan! Niech na tej piosence bokserzy biją się na ringu!". Co więcej, ktoś musiał wtórować: "Tak! To jest to! Zbudujmy wielki ring przed sceną!". Aż dziw bierze, że podczas piosenki Golden Eye nie wyszedł na scenę cyklop ze złotym okiem.
Ktoś teatr swój widział ogromny. Ktoś miał sen. Szkoda, że to nie był jeden z tych snów, którego nie pamięta się po przebudzeniu… Miał być rozmach, wyszedł zamach. Zamach na widzów, którzy nie wiedzieli nawet, gdzie w danym momencie odbywa się akcja „spektaklu”, a odbywała się wszędzie dookoła bez żadnego uzasadnienia. Na szczęście w momentach dezorientacji byliśmy o tym informowani przez prowadzącą słowami: „Spójrzcie Państwo na lewo, co tam do nas płynie!” - jak dzieci na kinder party. Uczono mnie, że w przygotowaniu tego typu show chodzi właśnie o to, aby widz sam wiedział, gdzie w danym momencie ma patrzeć.
Nie po to jednak piszę, aby wymieniać i obśmiewać kolejne punkty programu, choć ochota jest niemała. Kto był - ten widział, kto nie widział - nie zmarnował wieczoru, a ja, w przeciwieństwie do autorów Pożegnania wiem, czym w twórczości (każdej, a już przede wszystkim w pisaniu i reżyserowaniu) jest tzw. sztuka cięcia i rezygnacji.
Zmierzam zatem ku końcowi i piszę wprost: żenada, kpina z publiczności, absolutne marnotrawstwo publicznych pieniędzy, za które lokalne organizacje pozarządowe wypełniłyby bogato i wartościowo kalendarz kulturalny na cały rok, poziom urągający instytucji teatru, przerost formy nad brakiem treści, chałtura w najgorszym wydaniu, bo rozdmuchana megalomańskimi i narcystycznymi ambicjami kogoś, kto nie ma bladego pojęcia o produkcji i reżyserii widowisk estradowych.
Jako szczecinianin nie zgadzam się na takie traktowanie mojej wrażliwości i elementarnego poczucia estetyki jako widza. Dlaczego od osób odpowiedzialnych za kulturę w tym mieście mam dostawać takie dno? Dlaczego szczecińska publiczność ma ciągle zadowalać się produkcjami bez wizji realizowanymi z kulawym rozmachem? Będziemy prowincją, dopóki sami będziemy się za nią uważać. Zgadzając się na takie traktowanie samych siebie, zapędzamy się na margines polskiej mapy kulturalnej. Dopóki artyści będą zgadzać się na propozycje udziału w takich popelinach, a my - publiczność - będziemy przyjmować je bez protestu, dopóty będziemy mali niezależnie od tego, jak wielką scenę na Wałach sobie wybudujemy.
Szary Typ
Tekst jest subiektywną opinią autora. Redakcja wSzczecinie.pl nie ponosi jakiejkolwiek odpowiedzialności za treści i opinie zawarte w artykule oraz zastrzega sobie prawo do własnego zdania.
Komentarze
19