Zadworny jest jednak przekonany, że pełnej prawdy o tamtej nocy już nie poznamy.
– Kluczowi świadkowie zginęli w katastrofie, a trzeci oficer, który miał wachtę, zmarł przed laty. Wiele osób uważało, że do końca życia nosił w sobie jakąś tajemnicę – mówi dziennikarz. – Niektórzy wierzyli, że prawda jest w „tajnym raporcie” komisji rządowej, ale udowadniam, że taki raport nie istnieje. Zostajemy więc z wersją Izby Morskiej, spekulacjami i teoriami spiskowymi. Jedna z nich, ta o broni, „gra” w serialu Netflixa – dodaje.
Zadworny wspomina też, że największym sprawdzianem były spotkania z ludźmi morza, szczególnie w Klubie Kapitanów Żeglugi Wielkiej w Szczecinie.
– To fachowcy, szczególarze, gotowi wytknąć każdy błąd. Znaleźli tylko jeden – dotyczący broni, z której zastrzelił się kapitan Kurowski. Od tamtej pory nie boję się żadnych spotkań – mówi dziennikarz.
Między dokumentem a fabułą
Premiera serialu „Heweliusz” na platformie Netflix sprawiła, że temat tragedii znów stał się głośny. Choć wiele osób traktuje produkcję jako dokument, Zadworny studzi emocje.
– Ten serial jest prawdziwy w tym znaczeniu, że bardzo wiarygodnie pokazuje tamtą Polskę – szarą jak styczniowy dzień, w którym zdarzyła się katastrofa. Realistyczne są też sceny z wnętrza promu, co potwierdzają ocalali, choć fale w rzeczywistości były wielokrotnie większe – tłumaczy. – Serial oddaje też mechanizm powstawania oficjalnych kłamstw. Mamy tam postaci inspirowane prawdziwymi ludźmi – jak kapitan Andrzej Ułasiewicz i jego żona – ale też wiele scen wymyślonych przez twórców. To fabuła, nie dokument, choć bardzo sugestywna – dodaje.
Zatajone fakty i przemilczenia
Zbierając materiały do książki, Zadworny natrafił na wiele faktów, które przez lata pozostawały nieznane opinii publicznej.
– Prom powstał w 1977 roku w Norwegii i już po trzech tygodniach od pierwszego rejsu uderzył w nabrzeże w Ystad. Później zdarzały się kolejne wypadki i nagłe przechyły, które niemal kończyły się katastrofą. W czasach PRL te informacje zatajono, obowiązywała cenzura – mówi. Po katastrofie zdecydowano też, że raport Państwowej Inspekcji Pracy nie zostanie opublikowany. Jak podkreśla Zadworny, dokument był „miażdżący dla państwa polskiego”, wskazywał na zaniedbania armatora i ratownictwa morskiego, które przez wiele godzin nie ruszyło z pomocą. – Pierwsi na miejscu byli Niemcy i Duńczycy. Wielu z nich działało ochotniczo, ryzykując życie. Późniejsze zarzuty, że mogli uratować więcej ludzi, są niesprawiedliwe – warunki były skrajnie niebezpieczne – dodaje dziennikarz.
Wnioski po tragedii
Po ogłoszeniu werdyktu Izby Morskiej w 1994 roku wydano szereg zaleceń, które miały zwiększyć bezpieczeństwo żeglugi promowej. Zobowiązano armatorów do organizowania ćwiczeń z użycia kombinezonów termicznych, a kapitanaty portów – do częstszych kontroli stateczności jednostek. – Izba zaleciła też zmianę sposobu zamykania tratw ratunkowych, bo na Heweliuszu nie udało się ich domknąć. Do wnętrza wdarła się lodowata woda, co doprowadziło do hipotermii i śmierci pasażerów – przypomina Zadworny.
Autor podkreśla, że po katastrofie polska żegluga stała się celem ataków szwedzkiej prasy. – Pisano bzdury, jakoby załoga była pijana. Na Zachodzie mieliśmy wtedy fatalną opinię, ale po tragedii promu Estonia rok później, wszyscy o Heweliuszu zapomnieli – mówi.
Nowa książka w przygotowaniu
Zadworny zapowiada, że choć historia promu Heweliusz na zawsze pozostanie dla niego wyjątkowa, nie zamierza na niej poprzestać.
– Ten świat bardzo mnie wciągnął. Wychowałem się wśród ludzi morza i ich świat wróci w mojej kolejnej książce. Piszę teraz dla Wydawnictwa Czarne reportaż o Szczecinie – coś w rodzaju antyballady – zapowiada.
Na pokładzie Jana Heweliusza znajdowały się 65 osoby. Zginęło 56, uratowano tylko dziewięć. Wrak spoczywa dziś na głębokości około 27 metrów i jest miejscem pamięci ofiar.
Komentarze