Katastrofa promu „Jan Heweliusz” z 1993 roku wciąż wraca – nie tylko w reportażach i wspomnieniach, ale przede wszystkim w emocjach. Netflixowy miniserial „Heweliusz” nie rekonstruuje tragedii. Opowiada o ludziach, którzy zostali, o pamięci, winie i ciszy po sztormie.

Uniwersalna katastrofa i lokalna pamięć

Miniserial „Heweliusz” (Netflix, premiera 5 listopada 2025) w reżyserii Jana Holoubka i na podstawie scenariusza Kaspra Bajona to poruszająca, pięcioodcinkowa opowieść osadzona wokół katastrofy promu ze stycznia 1993 roku. Nie jest to jednak wyłącznie próba rekonstrukcji tamtych wydarzeń. Serial nie odtwarza 1:1, lecz analizuje wpływ tej tragedii na ludzi, którzy przeżyli, oraz tych, którzy musieli żyć z jej konsekwencjami.

Ta narracyjna decyzja twórców, podkreślana wielokrotnie w rozmowach, zmienia punkt ciężkości. Nie chodzi o samą noc katastrofy, ale o jej echo. I właśnie to echo, pełne emocji, złości, samotności, jest osią serialu.

Polskie lata 90. jak żywe

Jednym z najbardziej zachwycających elementów produkcji jest precyzyjna warstwa scenograficzna, która przywołuje ducha czasów lat dziewięćdziesiątych. Nie ma tu taniej nostalgii, jest za to skrupulatność oraz szacunek wobec detalu.

Widzowie starszego pokolenia bez trudu rozpoznają szczeciński dworzec PKS zapełniony straganami, warszawski sklep spożywczy ze słoikiem pełnym gum Turbo, uniwersalną estetykę osiedlowych klatek i poczucie zmęczonego państwa próbującego poskładać się po transformacji.

To zasługa m.in. scenografa Marka Warszewskiego, dekoratorek wnętrz Pauliny i Urszuli Korwin-Kochanowskich oraz kostiumografki Weroniki Orlińskiej. Zespół wykonał tytaniczną pracę, aby zbudować świat, który zaskakuje swoją dokładnością.

Realność emocji i polityki

W warstwie społeczno-politycznej serial działa jak soczewka. Postaci takie jak major Artur Ferenc (świetny Marcin Januszkiewicz) czy wiceminister Janusz Kowalik (charyzmatyczny Joachim Lamża) pokazują dwie twarze władzy: obojętność i kontrolę.

Choć nie jest to historia o systemie, system przenika każdą scenę. Widać w nim PRL-owskie nawyki, jego późne dziedzictwo, ale też bezradność młodego państwa w nowym kapitalistycznym kostiumie.

To jeden z tych elementów, które przywodzą na myśl „Czarnobyl” HBO, który również był próbą uchwycenia mentalności społeczeństwa Europy Wschodniej na styku traumy i zmiany.

Ludzie, nie ofiary

W „Heweliuszu” najważniejsi są ludzie – nie w sensie statystyk, lecz emocjonalnych portretów. Magdalena Różczka jako Jolanta Ułasiewicz gra z wyczuciem, delikatnie, bez szantażu emocjonalnego. Spotkała się z prawdziwą panią Jolantą i, jak sama mówiła, zastanawiała się, czy w ogóle przyjąć tę rolę, jeśli nie uzyska jej akceptacji.

Konrad Eleryk jako Witold Skirmuntt tworzy postać mężczyzny, który próbuje poskładać swoje życie po katastrofie. Nie opiera się na efektownych dialogach, ale na wewnętrznym napięciu i emocjonalnych wybuchach, przychodzących nagle i mocno. Rola trudna fizycznie – wymagała od aktora godzin spędzonych w wodzie, na linach, w zalewanych dekoracjach.

Justyna Wasilewska jako Aneta Kaczkowska dodaje serialowi pazura i stanowi emocjonalny kontrapunkt wobec bardziej stonowanej postaci kapitanowej. Jej gniew i bezsilność są bardzo współczesne i niezwykle autentyczne, w pewnym sensie korespondując z rozedrganą Agnieszką Ułasiewicz, graną przez Mię Goti.

Z kolei Borys Szyc jako kapitan Ułasiewicz ma w serialu mniej czasu ekranowego, ale dobrze zaznacza obecność tej postaci. To solidna rola, w której widać nie tylko zawodową odpowiedzialność, ale też bliskość i ciepło w relacji z rodziną. Kilka scen z jego udziałem wystarczyło, by ten wątek odpowiednio wybrzmiał.

Obraz, dźwięk, groza

Warstwa wizualna i dźwiękowa serialu zasługuje na oddzielne uznanie. Zdjęcia autorstwa Bartłomieja Kaczmarka oraz precyzyjna ścieżka dźwiękowa (zrealizowana z dbałością o detale – szum wody, trzask fal, klaustrofobiczne pogłosy) budują napięcie nawet wtedy, gdy pozornie niewiele się dzieje.

Sceny tonięcia kręcone były m.in. w specjalistycznym basenie w Belgii, z użyciem fal, deszczu i wiatru, co aktorzy wspominają jako fizycznie wyczerpujące i emocjonalnie poruszające. Eleryk opowiadał o tym, jak nawet mimo podgrzanej wody trudno było oddychać, bo zalewała go każda fala, każdy szkwał. A przecież to tylko inscenizacja. „Gdy pomyślałem, co ci ludzie przeżyli, zdałem sobie sprawę, że to coś niewyobrażalnego” – mówił podczas pierwszego wywiadu dla portalu wSzczecinie.pl i Radia SuperFM.

Struktura i intensywność

Serial ma pięć odcinków, z czego ostatni – blisko 90-minutowy – stanowi mocny finał. Jednak niektóre wątki mogłyby zyskać jeszcze więcej przestrzeni. Gdyby podzielić ostatni odcinek na dwa, pewnym motywom można by pozwolić pełniej wybrzmieć – ale w obecnej strukturze serial pozostaje intensywny i spójny. Nie ma tu mowy o braku domknięcia, może o lekkim niedosycie u osób zaznajomionych z historią promu, na przykład z reportażu Adama Zadwornego.

Co zostaje?

„Heweliusz” nie jest serialem do oglądania jednym okiem. Wymaga zaangażowania, chwili ciszy po seansie. Twórcy, zwłaszcza scenarzysta Kasper Bajon, podkreślają, że zależało im na zadumie. Dlatego Heweliusz się w pewnym sensie metaforyzuje. To nie jest opowieść o katastrofie. To opowieść o jej emocjonalnym dziedzictwie – o ciszy, która zostaje po sztormie i o tym, że trauma nie kończy się akcją ratunkową.

To historia uniwersalna – jak mówiła Magdalena Różczka podczas naszego wywiadu: „Jeżeli wyobrażasz sobie, że nie ma twojej drugiej połowy, ukochanej osoby, to w każdych czasach ludzie czują się podobnie”.