Wal się mule pasiaty! Czesiek od pół roku jest ci krewny dwie dychy, niech on ci grzdyla zaleje!

Gorąco, a nawet goręcej jeszcze

Zdejmuję kapelusz. Przez moment mam nadzieję, że pozbędę się go wraz z włosami, ale te - rzadkie, mokre, posklejane - trwają wciąż na łepetynie, jak żałosne relikty bujnej młodości. Dobrze, że siedzę przy oknie – myślę. Autobus ruszy to coś tam w moją stronę ze szparki w okienku powieje. Pewnie niewiele, bo to, co stamtąd wiać może, to nie dużo więcej, niż chuch konającego kolibra... Ale trudno, niech i to… choćby to.

Chodźcie do tyłu, tam więcej wolnych! – słyszę z przodu autobusu. Idą: dwóch facetów i ona - dama do ich, a może nie tylko ich towarzystwa. Bez obrazy – kobieta bardzo towarzyska, rozbawiona, młoda jeszcze (jak się wydaje), pobudzona chemicznie (jak się czuje), intensywnie adorowana przez swoich samców (jak się widzi).

Autobus przyspiesza, skutkiem czego dama siada na moich kolanach. Oceniwszy pozytywnie jak się jednak okazuje swoją sytuację, oświadcza, że zostaje tu, gdzie usiadła. No to ja wstaję – odpowiadam.

Dobra, spokojnie… Jeśli przygniotłam jajeczko, to pardąsik! - ciśnie pani z przystanków pomiędzy zębami i opada na siedzenie obok mnie, wprost na inne, czekające już tam na nią kolana. 

Towarzystwo cuchnie przedweekendowym grillem, tanim petem, wino-podobną nalewką i brakiem blend-a-med. Przyciskam twarz do szyby i wystawiając to czoło, to usta na strużkę powietrza przebijającą się do wnętrza pojazdu, gapię się na krajobraz za oknem.

To jest ich kraj – tych, co tu przy mnie siedzą – myślę spoglądając na pleniące się wszędy krzaki, na niechlujne domostwa, na pordzewiałe płoty, na wystające przed domami grupki Grzesiów, Czesiów i innych kolesiów, a gdy autobus skręca z ul. Nad Odrą w Kościelną i na jednym z budynków odczytuję: Witamyw krainie, gdzie obcy ginie, upewniam się, że nie jestem u siebie. Że to nie moje miasto, nie moja dzielnica, a Ci siedzący obok i zionący bluzgiem oraz pleśnią ludzie - nie moi ziomale.

Stołczyn, Skolwin, Gocław, Golęcino… Dziwne reminiscencję językowe, jakieś miksy sylabowe po głowie błąkać mi się poczynają: Stołowy-czyn, Skool-win!, Go-Wacław!, Golę-ci-no-gi… He, he…

Przypominam sobie sytuację gdy jechałem taksówką do Klubu Skolwin przy ul. Stołczyńskiej. Po wjechaniu w ulicę Nad Odrą, kierowca mocno zwolnił i zaczął się wokół uważnie rozglądać.
Niech pan jedzie na miłość Boga! – ponagliłem go wtedy. Zaraz mamy przedstawienie!

Przepraszam, ale tu muszę uważać. Chłopaki przy ulicy zabawiają się wrzucaniem pod koła kubłów na śmieci. Nie chcę wyklepywać karoserii. Taki pojeb… lokalny folklor – wyjaśnia kierowca spokojnym głosem.

Widocznie przyzwyczajony, jeżeli taki spokojny – pomyślałem.

Do wszystkiego można się przecież przyzwyczaić. Wystarczy na jakiś czas, na chwilę, zaakceptować sytuację.

Przejdę, przejadę, przepatrzę, przetrzymam… Zamknę oczy, zacisnę usta, unieruchomię oddech, zablokuję (słuchawkami) uszy. Jutro będzie łatwiej, pojutrze lżej jeszcze, za tydzień, za miesiąc, lekko to pominę. Będę żył sobie obok, po swojemu, po czystemu, po mądremu, po cichemu.

Będę swoje życie dłubał jak prywatne czółenko którym, własnym tempem, wraz ze wszystkimi, ale – chwilowo – nieco obok będę płynął. Dom mój z biegiem czasu nieco zarośnie - to niechybne. To przyrodniczo nieuniknione i kulturowo uzasadnione. Wszak tak całkiem to nie chcę się wyróżniać, nie chcę narażać się sąsiadom.
Nie chcę uchodzić za dziwaka lub nadęciaka. 

Raz i drugi nie sprzątnę przed obejściem. Niekiedy zaproszę samotnego sąsiada na szklaneczkę tańszego wina (z ludźmi trzeba panie w zgodzie żyć). Niekiedy – taki tu zwyczaj - splunę na chodnik, cisnę peta obok kosza, na Tuska, księdza, na znajomych przy grillu, przy dziecku, nabluzgam…

Tak naprawdę jestem – i takim pozostanę – lepszy, mądrzejszy, mocniej rozgarnięty, bardziej higieniczny niż ci, obok.

I tylko tak na chwilę przycupnąłem za tym krzakiem…
… cholera, nie mam papieru!