Obok ginącej w czerwonawej melasie kawiarni 22, dostrzegam sporych rozmiarów tratwę. Na belkach siedzi Kaczyński, Tusk, Polski papież i moja sąsiadka pani Zosia, która ciska w premiera jajkami; ten uchyla się zgrabnie jak na futbolistę przystało i wygłasza do jajowego tsunami płomienne ekspoze.

Obudziło mnie mocne łomotanie w ścianę. Niespodziewany hałas odebrałem wyjątkowo negatywnie, tym bardziej, że do hałasującej ściany przyklejone miałem prawe ucho. Zrazu wydawało mi się, że to łomot ze mnie powzięty, z głębi czaszki wynikły, że – jako że koncentrował się w okolicy prawej skroni - jest to łomot kameralny, prywatny,  insajdowy i skroniowy. Myliłem się jednak. Czaszka indukowała jedynie to, co płynęło z zewnątrz, zza ściany właśnie.  Kuźwa – myślałem gorączkowo. - Co to, kto to, po co tak i mocno tak dlaczego. Wszak dopiero się spać położyłem. Nie zasnąłem nawet na tyle skutecznie, aby snem uroić sobie dostatecznie sympatycznego konfabula; takiego, co to by mnie na wyspy szczęśliwe, albo choćby na Wyspę Pucką wywiódł.

Ściana zamilkła, ale w głowie trwało rozkolebanie i wzbierało kołysanie i potężniało dudnienie, aż zdawało mi się, że jestem jako ten dzwon w bólach dźwięk każdy rodzący, a czaszka to cymbał pusty. Chciałem wstać, ale kolejna fala dźwięków, tym razem z drugiej strony głowy, powaliła mnie skutecznie na posłanie.

Dociskałem powieki do czaszki, podczas gdy dłoń szukała pod kołdrą pilota. Udało się. Posłanka, papież, jajko, jajko, papież, śniadanie, poseł, Watykan, Kaczyński, samolot, herbata, Sarmata, sałata… Coraz bardziej nerwowo wyciskałem z wnętrza pilota kolejne kanały, coraz zjadliwiej dobiegał mnie odgłos dziurawionej świdrami ulicy, coraz bezczelniej i głośniej krzątała się za ścianą pani Zosia przygotowująca dla rodziny wielkanocny poczęstunek. Wreszcie ulga. Kosmos. Patrzyłem poprzez któryś z telewizyjnych czaneli na swoją planetę sub specie aeternitatis. Mała piłeczka, kulka, makówka, opalizujące w słońcu jedno maku ziarenko (skąd te skojarzenia?). I nagle widzę – to nie kulka, to jajko, wręcz pisanka. 

Kamera robi szybki najazd… Teraz dostrzegam, że Ziemia-Pisanka popękana jest cała jakby miała się rozpuknąć.

Cięcie.

Obok mnie wyłaniają się z mroku galaretowate, mocno wybałuszone oczy zielonych… owadów? Pająków? Jestem w pojeździe kosmicznym. Na skutek tego widoku oczywiście jestem w szoku, ale bardziej od kosmitów interesuje mnie los mojej biednej, jajecznie pękającej planety. A ona rozłamuje się wciąż dosadniej i dogłębniej. Już widać wnętrze – parujące żółtko, które, niby wulkaniczna, lawa wypływa na powierzchnię pochłaniając kolejne lądy i morza. Już i Centralna Europa tonie w pomarańczowej magmie… Dostrzegam Szczecin, katedrę św. Jakuba, Wały Chrobrego…

Obok ginącej w czerwonawej melasie kawiarni 22, dostrzegam sporych rozmiarów tratwę. Na belkach siedzi Kaczyński, Tusk, Polski papież i moja sąsiadka pani Zosia, która ciska w premiera jajkami; ten uchyla się zgrabnie jak na futbolistę przystało i wygłasza do jajowego tsunami płomienne ekspoze. Papież modli się, kończąc każdą frazę kęsem wyjmowanej z papierowej torby kremówki, oraz zawołaniem: niech odmieni kształt ziemi…  Były premier wystruguje scyzorykiem krzyż ze swojej (dlaczego drewnianej?) nogi.  W rogu stateczku stragan umajony zieleniną poprzetykaną pisankami i zającami. Nad straganem ochlapany żółtkiem szyld „Galeria Maskarada”. Naprzeciwko straganu grupka ludzi przeżuwa coś pracowicie w pozycji kucznej, wypluwa do wspólnej misy i z wydalonego lepiszcza formułuje pomnik. Nad nimi na drzewcu prześcieradło z napisem:

W POMNIKU PRZETRFAMY, MIEJSCA NIE ODDAMY! 

Tragicznie – myślę - jest tragicznie. - Więc byłażby to moja ojczyzna? Kraj mój miodny i wierzbowy?Ląd tyleż sielski, co miastowy?Zakątek na ziemi bezpieczny, zdrowy, w pełni internetowy? Spoglądam na Obcych; pukają się w owadzie czoła, poklepują po antenkach i wyraźnie rechocą. Dokąd płyniecie? – krzyczę w stronę Ziemi. – To nie tak, nie tędy, nie z tą załogą! Cały Kosmo z was się śmieje! – wołam wstydu pełen i zażenowania. - Tak długo robiliście sobie z życia, z ojczyzny, z planety jaja, że teraz płyniecie na dogmacie i żółte macie gacie! 

Dobra, wystarczy, zawracaj – dobiega mnie skrzekliwy głos z prawej strony. Odwracam się w kierunku polskiej mowy i dostrzegam, że jeden z Owadów odstawia na pulpit sterowniczy pustą butelkę po „Bosmanie”. - Tu kościoła nie znajdziemy – charczy przez zakręcone w korkociąg siekacze. - Katolupusie, leć na Manhattan, tam jest katolicka dzielnica i jakąś bożnicę wynajdziemy. I przestań już tak rechotać, bo potłuczesz pisanki! Że też u nas nie ma nas święconej wody!

Długo cofa się majak przed jaźni najazdem. Skrywa, unika i jawie zaprzecza, która jawi się wreszie piegowata od brudnych szyb i łachmaniarska pajęczyną zastępującą firankę, leżącą w pralce od trzech miesięcy.

Zakładam trampki i - z bólem serca - pomijam półkę z kapeluszem. W rozpiętej koszuli wskakuję do tramwaju. Dalej, wyżej, szerzej, chyżej!

Las Arkoński pachnie normalnością, wiewiórka ma inteligentny wyraz twarzy, kaczki na Goplanie pływają bez pozy, ślimak wysuwa do mnie z przemyślanej dogłębnie skorupki rozsądne czułki. W sentencjonalne poszumy listowia wdziera się tu i tam prakseologiczny wywód dzięcioła.

Świat zwariował, lub na wariata się tylko upozował, ale tu, pośród zeszłorocznych szyszek i młodej leszczyny, w obliczu wiewiórki i ślimaka, każde, globalne nawet wariactwo, nabiera wymiarów lokalnej śmiesznostki.

Więc, gdy ktoś Wam na czole zechce pisać koła – wyślijcie go do dzięcioła