S jak Szczecin. Moje miasto rodzinne. Im dłużej w nim żyję, tym bardziej doceniam, bo uważam, że to jest miasto wspaniałe do życia. Mamy wspaniałe tereny parkowe, które odziedziczyliśmy po Niemcach. Czy wiesz, że te platany z Jasnych Błoni też miały wyjechać do Warszawy? – mówi Olga Adamska, aktorka Teatru Polskiego w Szczecinie.

A jak aktorka

Chciałam być aktorką od siódmego roku życia. W pierwszej klasie podstawówki byłyśmy z mamą na „Zemście” z Jackiem Polaczkiem, który grał Rejenta Milczka. Pamiętam scenografię. Pamiętam Mieczysława Franaszka w roli Papkina. I moja mama napisała wtedy list do taty, który pływał na statkach, że Olga, odkąd byłyśmy na „Zemście” nie mówi o niczym innym.

Koledzy z podstawówki czy liceum mówią, jak się spotykamy, „no przecież wiadomo, ty zawsze chciałaś być aktorką”.

Aktorki dla mnie bardzo ważne to Liv Ullmann i Krystyna Janda. Liv Ullmann zachwyciłam się, oglądając filmy Ingmara Bergmana, a Krystynę Jandę cenię za wyczucie do wyznaczania trendów, pracowitość i odwagę.

B jak bieganie

Odkryłam je 10 lat temu. Przy czym jest jeden warunek, nie bieżnia i nie miasto. Za to najlepiej las, brzeg morza. Towarzyszy mi w tym partner Ryszard i jest to niezwykle nas relaksujące, ale też uczące pewnej dyscypliny. Pamiętam, jak się przygotowywałam do półmaratonu. Są takie momenty, w których myślisz: „nie, ja nie mogę”, a po chwili już możesz. Mówi się „samotność długodystansowca”. I to przypomina granie monodramu, gdzie też jesteś sam ze sobą i nikt ci nie przyjdzie z pomocą. I jest w tym trochę walki z samym sobą.

B jak budowa

Tak niewiele wybudowaliśmy scen w polskim Szczecinie, jedną – Pleciugę, zresztą w skali kraju też nie wygląda to imponująco.

Nasza rozbudowa to idée fixe Adama Opatowicza, jego myślenia o tym miejscu, którą wymarzył i wychodził, ze swoją energią i entuzjazmem.

Z rozmów z widzami wnoszę, że największe emocje wzbudza scena szekspirowska. Myślę, że to będzie teatr na miarę XXI wieku. Ekscytacja jest jak przed wielkim rendez-vous (śmiech).

C jak credo

Tak, mam credo aktorskie. To są słowa Gustawa Holoubka, który mawiał, że to, co powinno zostać z prywatności aktora, to jego ogląd świata. Poczułam, że w tym się zawiera przestrzeń do twórczości aktora. Powołaniem aktora do końca XX wieku było mówienie w czyimś imieniu. Ja mówię w imieniu pisarza, a państwo wierzycie, że to jest moje. Na tym polega ta siła. I kiedy to pojęłam, to poczułam się wolna. Co więcej, gdy reżyserzy mają czasami inną koncepcję, a ja idąc tym tropem, czyli moim oglądem świata, proponuję coś innego, oni się często godzą, mówiąc: „Dobrze, to tak próbuj, zobaczymy, co się z tym wydarzy”.

fot. Panna Lu

D jak debiut

Było ich kilka. Pierwszy krakowski, jako Marie Szatow w „Biesach” Dostojewskiego w reż. Ludwika Flaszena w Teatrze Starym, kiedy byłam studentką. Potem po studiach debiutowałam w „Babińcu” Czechowa, który dla Teatru STU robił Grzegorz Wiśniewski.

Ale tak naprawdę za swój debiut uważam rolę księżnej Iriny Wsiewołodowny w „Szewcach” Witkacego w Teatrze Polskim w Szczecinie. Jak pani Barbarze Hanickiej zwierzyłam się, że mam możliwość zagrania Iriny w „Szewcach” w Szczecinie, to ona powiedziała: „Dziecko, graj!”. To była trudna rola, ale szalenie efektowna. Miałam 25 lat i uważam, że wyszłam z niej z tarczą (Krytycy pisali: „Uwaga - talent” - red.).

G jak garderoba

Garderobę dzielę z Kasią Sadowską, moją koleżanką, z którą byłam nie dość, że na roku, to jeszcze razem w grupie oraz Małgorzatą Chryc-Filary. Wiąże się z tym anegdota. Jak przyszłyśmy do teatru, dyrektor Stankiewicz mówi: „To gdzie was posadzimy, może w Filarowej”. A ja pomyślałam, że chodzi o garderobę z filarem. Gosia nas spotyka i pyta: „Dziewczyny, w jakiej garderobie siedzicie?”. „W jakiejś filarowej” – mówię. „A to ze mną, Gosia Chryc-Filary”.

H jak Hrabina

Rzeczywiście widzowie lubią mnie w rolach księżnych, hrabin. Chyba tak mnie widzą.

Tytuł „My, hrabiny nie płaczemy” to żart, bo bohaterką jest absolutnie dziewczyna z sąsiedztwa. Z hrabiny ma to hrabinowe podniesienie brwi. To, że umie śmiać się z tego, co ją dotyka.

Dość szybko zaczęłam ironicznie opowiadać o relacjach damsko - męskich. To chyba zapoczątkowała rola Harriet w „Prywatnej klinice”, bo jest to postać, która dowcipnie i z przekąsem opisuje mężczyzn. To zadziałało w „Klinice” i to podchwyciłam w monologach. Zawsze puszczałam oko do kobiet, to znaczy popleczników szukałam wśród kobiet. Mówię w imieniu kobiet i rzeczywiście, chyba jest w tym miękki feminizm. Ale przecież śmiejąc się, też z siebie się śmiejemy.

K jak kostium

Zawsze mi scenografowie mówią: „Ty ogrywasz kostium”. Ostatnio koleżanka mnie zobaczyła w kostiumie Fridy i mówi: „Wyglądasz jak Vivien Leigh”. Później dodała, że z późniejszego okresu (śmiech).

Janek Banucha mnie tego nauczył na przymiarkach. Że przymiarka kostiumu, to jest bardzo ważna próba. Trzeba na siebie strasznie uważnie patrzeć, nie na siebie Olgę Adamską, tylko na swoją bohaterkę. Moja mama rzeźbiarka zafundowała mnie i siostrze plastyczne, estetyczne wykształcenie, świadomość barw, kształtu, więc ja łatwo czytam, że kostium jest częścią większej całości.

Rzeczywiście mam w sobie naturalną umiejętność noszenia kostiumu, tak jak mam predyspozycje dykcyjne, nie muszę ćwiczyć zbitek słów. To dary, z których po prostu korzystam.

M jak monodram

Jest taki monodram, który każdy może zobaczyć na Ninatece „Msza za miasto Arras” Janusza Gajosa. Ja go widziałam na pierwszym roku studiów i to było magiczne doznanie. To mnie w aktorstwie fascynowało, że aktor bierze czyjś tekst i tak opowiada historię, że wszyscy chcą go słuchać. I jako aktorka chciałam dotknąć tej tajemnicy.

Frida to jest kompletne wyczarowanie postaci. Historycznie taka postać istniała, przy czym „Frida. Kolekcjonerka z Westendu” to jest apokryf. Rodzinę Doering odkrył dla nas pan Dariusz Kacprzak, który przeprowadzając niemal detektywistyczne śledztwo, ustalił, że mieszkańcy Willi Lentza, niejaki Wilhelm Doering i Frida, jego żona, mieli kolekcję dzieł sztuki. Ania Ołów-Wachowicz napisała wzruszającą historię o Fridzie, z którą jesteśmy tuż przed jej wyprowadzką z willi, kiedy już jest wszystko spakowane, a która opowiada o swoim życiu związanym też z tym domem.

Pierwszy raz pracowałam przy tym projekcie z Arkiem Buszką. Jestem szalenie zadowolona z tego naszego porozumienia i energii, którą on wprowadził do spektaklu.

A teraz jestem jak z anegdoty o Olku Dobie, który pytał przedszkolaków, czy wiecie, co ja czułem, jak wiedziałem, że idzie orkan, wielka burza, będą wielkie fale, a ja jestem tylko w kajaku. „Bałeś się”, „chciałeś misia”, „chciałeś do mamy” – odpowiadały dzieci. On się z wszystkimi zgadzał, ale powiedział, że jednak nikt nie zgadł co czuł. „Wiecie co czułem? Czułem ciekawość” – wyjaśnił. W monodramie masz przed sobą ludzi jak te fale. A ja jestem w takim momencie ciekawości zetknięcia się z ludźmi, jak ta nasza opowieść zostanie odebrana.

fot. Karolina Nowaczyk

N jak nagrody

Nagrody, które dostaję są od publiczności. Trzy Bursztynowe Pierścienie. Bo tak naprawdę gramy dla publiczności, dla tak zwanego zwykłego widza, który przychodzi do teatru z ciekawością i otwartym sercem. Publiczność jest mi bardzo droga i cenię te nagrody.

R jak reżyser

Mikołaj Grabowski przyjechał do nas niedawno na próby. Robiłam u niego dyplom, spotkałam się z nim po 25 latach. Był dla mnie największym mistrzem. Miał takie powiedzenie, które bardzo lubię, żeby nie robić z widza kretyna, co może drastycznie brzmi, ale uczula nas na wysłanie metafory, która zostanie zrozumiana. Mikołaj Grabowski ma bardzo odrębne myślenie o tym, gdzie aktor jest ze swoją prywatnością, jak ta jego prywatność miesza się z postacią i kiedy on z niej wychodzi. Jest niezwykle czujny na nasze nawyki, triki, nieustannie przypomina, żeby panować nad hydrą grania pod publiczkę, która czasami z aktora wyłazi. Mikołaj Grabowski to zdecydowanie ważny reżyser, ale też Marek Gierszał, który zrobił z nami kilka przedstawień, m.in. „Boga mordu”. Niesamowicie zaangażowany człowiek. To była intensywna, piękna praca.

S jak Szczecin

Moje miasto rodzinne. Im dłużej w nim żyję, tym bardziej doceniam, bo uważam, że to jest miasto wspaniałe do życia. Nie muszę jechać dwóch godzin, żeby znaleźć się w lesie. Mamy wspaniałe tereny parkowe, które odziedziczyliśmy po Niemcach. Czy wiesz, że te platany z Jasnych Błoni też miały wyjechać do Warszawy?

Szczecin jest też takim miastem, w którym z jednej strony wszystkich się zna, a z drugiej można się w nim zgubić. Lubię też ten szczeciński wiatr, który wywiewa głupoty. I że nie mamy takiego smogu. Że jesteśmy blisko morza, które kocham. Bo jak mieszkać, to albo przy górach, albo morzu, żeby móc korzystać z piękna krajobrazu.

Był taki moment, kiedy mnie pytano, dlaczego pani wróciła do Szczecina? Skończyć krakowską szkołę i wrócić do Szczecina? A dlaczego nie? Całe szczęście, że miałam na tyle rozumu, żeby nie siedzieć – gdzieś tam – na ławce rezerwowych i czekać na swoją wielką szansę, tylko się od razu uczyłam zawodu. A to jest rzemieślniczy zawód, trzeba dużo grać.

U jak urodziny

Naprawdę zadecydował o tym los, że Harriet, bohaterkę „Prywatnej kliniki”, której robimy pożegnanie z tytułem, gram po raz 500. w swoje 50. urodziny (4 maja w Teatrze Polskim). Harriet jest charakterna i lubi stawiać na swoim. To pomyślałam, dobrze zrobimy imprezę.

Krystyna Janda zrobiła monodram „My way” na swoje 70. urodziny. Czasy wydrapywania daty urodzenia w dowodzie już minęły.