W miejscu bardzo odległym dzieją się bardzo złe rzeczy. Początkowo lekceważony strach, dociera skądeś spoza baniek codzienności – płaski i niewyraźny. Ukryty w cieniu, wraz z zapadającym mrokiem ujawnia się i staje się coraz bardziej namacalny, paradoksalnie ukonkretnia swój kształt. Otry drut, zardzewiały płot, jakieś stare deski, polski i nie tylko paździerz, zmięta folia, bezładnie porozrzucane przedmioty bliżej nieznanego pochodzenia, szum, świst, stukot, wreszcie nierelaksacyjny, monotonny hałas – wszystkie te elementy stają się odstraszaczami w wielowątkowej kompozycji odren aliny i alexa libertad. Konstruowana przez artystyczny duet audio-wizualność wydziela także zapach – wypreparowany – pozbawiony swojego źródła abstrahuje się, przywołując zaskakujące powidoki skojarzeniowe.
Psujące się atrybuty opresji, gargantuicznego wchłaniania jawią się jako wyrzut sumienia uczestników „Wielkiego żarcia” Marco Ferreriego – umrzeć z przejedzenia albo przyłożyć sobie do głowy lufę AK47. „U VIRU NA KAŁU” nie pozostawia zbyt wiele pola manewru. Zdecydowanie się na akt oskarżycielskiego gestu jest jedynym wyjściem pozostania w „Tymczasowej strefy autonomicznej”. Pulsujące traumy doświadczeń brzmią jak najcięższy dark industrial wykrzyczany przez postać-legendę Genesisa P-Orridge’a.
Komentarze
0