W niedzielny wieczór, do szczecińskiego Wasabi, przyjechali grać mocnego rockendrola. The Stubs, Hidden World, a przed nimi Dead Pony. Dziwne to były początki – dwie godziny czekania, zimno jak diabli, zajęte wszystkie kanapy pod ścianami, nagłaśnianie za support. Ale jak już się człowiek doczekał to włos się jeżył na ręku- tym razem nie z zimna!

Po japońsku. Ludzie zbierali się i jakoś zebrać nie mogli. Pustki. Na scenie ledwo centrala, statywy bez talerzy. Zimno, a kurtka w szatni – naiwna oddałam. Muzyków najpierw nie było, później krzątali się jak inni, też czekali. Wieczór przy grzanym winie.

Dead Pony i „Szwedzkie Walentynki”

Nie pograli sobie za długo, bo czasu było mało a „chłopaki też by chcieli” . No szkoda. Było ostro, oczywiście po angielsku. Było nawet dynamicznie – wokalista skakał, spacerował, owijał kabel mikrofonu wokół ręki, krzycząc przy tym w niebogłosy. Fajnie! Zupełnie tylko nie rozumiem dlaczego przestrzeń pod sceną omijano szerokim łukiem. Może nie wiem o jakiejś tradycji tamtego miejsca, ale przyzwyczaiłam się raczej do skakania u stóp zespołu. A tak z daleka, na wpół tylko koncertować? Później wokaliści wychodzili tam na przechadzki. Nie przyszła góra do Mahometa...

Hidden World, grzaniec i mop

Panowie wyglądają jak milion dolarów. Bardzo estetyczny hardrockowy punk! Dobry zestaw na zimę. Trochę się nie godzi – tak grać i tak wyglądać. Szaleństwo. Wokalista z impetem wystukuje rytm solidnym glanem, świdrującym głosem krzyczy co tchu a na dodatek tak dziarsko szaleje przy statywie, że rozlewa grzańca. Szybko jednak sprząta, wszystko przy dźwiękach wściekłej muzyki - to się nazywa dawać występ, proszę państwa! Hidden World poprawili mi nastrój po przesadnie zimnym wyczekiwaniu. I już wiedziałam, że nie szkoda lecz warto. Dziękuję.

Chciałoby się przekląć w euforii, ale nie wypada

Jest taki rodzaj artystów, na których patrzy się i myśli „ale dziwacy”. A oni zginają się w pół w czasie gitarowej solówki, wymachują głowami i kpią z wszelkich obyczajów. Awantura! Burza włosów, tańce, swawole i wrzaski. Niby koncert, niby muzyka a teatr. Granie co wyzwala emocje, rozbiera z niepotrzebnych ograniczeń. Tak, tak, tak! The Stubs. Na scenie trzy osoby. Aż nie chce się wierzyć, że to co się słyszy to dzięki tym trzem osobom tylko. Serce skradł mi frontman zespołu, nic nie poradzę. Co on wyprawia na scenie to trzeba widzieć. Chce się patrzeć, chce się słuchać. Nie oszczędza publiczności wcale - daje jej za to porządnego rokendrolowego kopa. I dobrze! A kogo nie było, niech żałuje. Niby nazwano nas aniołami podczas tego koncertu, ale jakoś tak mało tych Szczecinian przyszło. Smutki.

Autor: Diana Marczewska