„Very Ibsen” to spektakl, w którym precyzyjnie łączą się humor, muzyka grozy i niekonwencjonalne kostiumy. Aktorzy wchodzą w role i z nich wychodzą, żonglując charakterami i postaciami z uniwersum norweskiego mistrza dramatu. I jest to bardzo intensywny „przejazd” przez twórczość Ibsena. Dominika Knapik (reżyseria, choreografia) i Patrycja Kowańska (tekst, dramaturgia, projekcje wideo) przygotowały w Teatrze Współczesnym w Szczecinie pierwszą premierę tego sezonu, która jest bardzo nową sytuacją!

Sceniczna wiwisekcja klasyki

Henryk Ibsen zmarł w maju 1906 roku w swoim domu w Oslo. Po pogrzebie odczytano testament, w którym swoim „drogim dzieciom” przekazał w spadku swoją ostatnią, nienapisaną sztukę, „tę, którą teraz gracie”. Tak zawiązuje się akcja spektaklu w reżyserii Dominiki Knapik, choć wprowadzeniem do całej inscenizacji jest dość długa projekcja wideo, ukazująca biologiczny akt narodzin. Widzimy m.in. małpę, konia, a na końcu przychodzącego na świat człowieka i są to obrazy wizualnie wręcz brutalistyczne, w pewnym sensie zapowiadające kosmos bezdusznych relacji międzyludzkich w twórczości Ibsena i ich bezpardonową wiwisekcję sceniczną w wykonaniu szóstki aktorów.

Krytyka rodzicielskiej niewydolności

Dzieła Ibsena to „kompendium” krytyki mieszczańskiej hipokryzji i „rodzicielskiej niewydolności”. Postacie, które widzimy na scenie w „Very Ibsen”, usiłują dotrzeć do sedna tych zachowań, ustalić, co było ich źródłem i czy można jakoś przeciwdziałać temu co się stało… Wydaje się, że pomóc tu mogą tzw. ustawienia hellingerowskie – metoda terapeutyczna, która jest nastawiona na odtworzenie kontekstów i schematów relacji w konkretnej rodzinie. Jednak zastosowanie ich na scenie prowadzi do eskalacji napięć i ciemnych nastrojów.

Autorskie dzieło z zaskakującymi kostiumami

Można ten spektakl potraktować jako swoiste „best of” dorobku tego wielkiego dramaturga. Mamy tu przecież monologi Heddy i Nory, fragmenty takich dzieł jak „Upiory”, „Budowniczy Solness”, „Dzika kaczka” czy „Jan Gabriel Borkman”, mamy nawiązanie do „Peer Gynta”, czyli cytat z suity Edvarda Griega o tym tytule. Kowańska, która jest autorką tekstu, zaadaptowała sceny z klasycznych utworów Ibsena, ale skompilowała z nich nowe, autorskie dzieło. Widzowie nie muszą znać literackich pierwowzorów, a na pewno nie muszą ich znać w całości, by podążać za akcją i czerpać z tego spektaklu jak najwięcej.

Świetne wyczucie konwencji 

A jest z czego czerpać, bo na uwagę zasługują chociażby kostiumy według projektu Klaudii Hegab, czyli rude peruki, a także żółte uzębienie, które pojawia się momentami oraz przede wszystkim „zniekształcone” norweskie swetry z reniferem (każdy z aktorów ma inną „kreację”). Poza tym sprawdza się bardzo kartonowa scenografia (tekturowe „meble” i siedziska) według koncepcji Dominiki Knapik, stworzona przez Karolinę Grygier. 

Kreacje Iwony Kowalskiej, Julii Gadziny, Kacpra Kujawy, Joanny Matuszak, Arkadiusza Buszko oraz Michała Lewandowskiego to zdecydowanie duży walor tego przedstawienia. Zarówno w scenach zespołowych, jak i indywidualnych aktorzy pokazali, że świetnie czują tę konwencję.

Szczególnie efektownie (ale jednak nie efekciarsko) prezentują się sceny, w których aktorzy wchodzą w role, mówiąc podłożonymi głosami, zniekształconymi, przetworzonymi techniką lip sync. Wszystkie powtórzenia, przedłużenia dźwięku, znakomicie zestrojone z gestami i ruchami ust, wzbudzają na przemian śmiech, jak też niepokój. Pomogła tu na pewno choreografia przygotowana przez Dominikę Knapik.

Trzeba jeszcze dodać, że w spektaklu jest więcej projekcji wideo, w których pojawiają się reprodukcje obrazów Edvarda Muncha oraz inne elementy nawiązujące do skandynawskiej kultury (świetna scena z nordic walking). Bardzo intrygującą muzykę ilustracyjną napisał Szymon Lechowicz, który jest też autorem piosenki z „rodzinnym” tekstem, pięknie zaśpiewanej przez Julię Gadzinę (także na bezdechu), a później przez cały zespół.

Psychologiczna koda

Niewiele natomiast do całości wnoszą sekwencje z nagraniami aktorów z prób, pokazane na ekranie. Dowiadujemy się z nich m.in. że jeden z nich chciał zostać weterynarzem… i to chyba jedyny szczegół, który zapisuje się w pamięci. Scena „męska”, kiedy trzech aktorów siada „na moment”, by opowiedzieć o swoich lękach, z założenia była dobrym pomysłem, lecz treść dialogów niestety spłyca efekt. Te mankamenty jednak nie wpływają na ocenę całości, zwłaszcza że na pewno trzeba jeszcze docenić monologi każdej z postaci w finale (tym razem do kamery na żywo), dzięki którym otrzymujemy psychologiczną kodę, puentującą inscenizację.

Spektakl miał premierę 4 października na Scenie Nowe Sytuacje Teatru Współczesnego. Kolejne prezentacje 10 i 11 października.