W ostatnich czasach sporo mówi się i pisze o tzw. żołnierzach wyklętych – ludziach, którzy nie chcieli komunizmu w Polsce. Jednak po drugiej stronie barykady też byli ludzie, z których większość była nieznaczącymi pionkami w tej bezwzględnej grze i którzy w miarę upływu czasu często dochodzili do gorzkiego wniosku, że ideały, w które wierzyli nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Tacy ludzie mieszkali także w Szczecinie.
Tragiczny los powstańczy
Franciszek przyjechał z Warszawy do Szczecina pewnego październikowego dnia 1945 roku. Miał już za sobą chwalebną przeszłość, która przyniosła mu również sporo cierpień. Podczas wojny walczył w powstaniu warszawskim. Aresztowany trafił do obozu przejściowego, skąd następnie wywieziono go do Niemiec. W pierwszym z obozów spotkał się z niechęcią skierowaną do byłych powstańców. Uważano ich wręcz za bandytów. Po wojnie chciał wrócić do Polski, co nie okazało się sprawą prostą. Ostatecznie wraca do stolicy w rzeczonym październiku 1945 roku. Stamtąd od Komitetu Przesiedleńczego dostaje skierowanie do Szczecina. Autor wspomina, że kiedy miesiąc później pokazał miejskiemu urzędnikowi swoje zaświadczenie ze strefy amerykańskiej (część Niemiec okupowana przez wojska USA), ten spojrzał na niego, jakby był niespełna rozumu, że wrócił stamtąd do Polski.

Dostęp do stołówki na wagę złota
W styczniu 1946 roku rozpoczął swoją pierwszą szczecińską pracę. Pracował w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym jako strażnik pilnujący mienia państwowego. Franciszek narzekał na nową, niskopłatną pracę. Nielicznym jej atutem był dostęp do pracowniczej stołówki, dzięki czemu przynajmniej nie głodował, a trzeba wspomnieć, że zima tego roku w Szczecinie aprowizacyjnie wyglądała tragicznie. Wiele ludzi głodowało. Nie przeszkadzało to jednak w rozwoju handlu. Franciszek wspomina, że wówczas, od przekupek z Alei Piastów można było kupić praktycznie wszystko: od żywności, poprzez ubrania, złoto, aż po broń.

Wierzył w Polskę Ludową
Franciszek od początku zaangażował się w budowę nowej Polski. Pracował społecznie odgruzowując miasto. Towarzyszyło mu wielu, innych młodych ludzi, wśród których miał panować optymizm i wiara w to, że budują Polskę przede wszystkim dla siebie. W 1947 roku Franciszek wstąpił do PPR podkreślając w ten sposób, że wierzył przede wszystkim w socjalistyczną wersję swojej ojczyzny. W tym samym roku odszedł z pracy. Był rozgoryczony. Pracowało [tam] dużo cwaniaków, którym nie zależało na budowie Polski Ludowej, a tylko zrobienie pieniędzy. Kradli, co się dało i wywozili do swych rodzin – wspominał. Wydaje się, że do tej decyzji skłoniła do przede wszystkim osobista tragedia. Kierownik Działu Zaopatrzenia w PUR, według jego relacji, zakupił benzynę do samochodów służbowych od prawdopodobnie żołnierzy Armii Czerwonej. Część tej podejrzanej substancji trafiła dalej, do powiatów. Podczas jej tankowania doszło do wybuchu przez który zginęli brat i ojczym autora. Do pożaru miało dojść również w siedzibie PUR przy ul. Małopolskiej w Szczecinie. Według autora miały wówczas zginąć kolejne cztery osoby.

Milicjant wierzący w Partię i Rząd

Aby walczyć z podobnymi patologiami, autor wstępuje do Milicji Obywatelskiej. Ta praca również nie przypadła mu do gustu. W jego opinii była odpowiedzialna i niewdzięczna, bo w tym czasie (…) działały różne podziemia tak polityczne jak i gospodarcze, lecz społeczeństwo naszego miasta popierało słuszną politykę naszej Partii i Rządu, a zatem to i praca stawała się łatwiejsza. Do czasu. Autor był osobą impulsywną, wręcz niepokorną i przez to musiał porzucić szeregi milicji, na co otrzymał zgodę. W grudniu 1949 roku wrócił do cywila. Potem przez chwilę pracuje jeszcze w Szczecińskich Zakładach Mleczarskich jako kierownik kontroli wewnętrznej, by w końcu osiąść na wiele lat w Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej. Tam również pełnił kierownicze stanowiska. Przestał być pionkiem.

Uwiedziony przez utopię?

Los tego człowieka wydaje się być zaskakujący. Najpierw był powstańcem warszawskim, by potem skończyć jako gorliwy wyznawca systemu, do którego uformowania jego dowódcy nie chcieli dopuścić. Być może był typem państwowca, który służył każdemu systemowi twierdzącemu, że jest Polską. Komunizm uwiódł niejednego. Dążenie do państwa, gdzie każdy jest równy i to pod każdym względem mogło się wydawać czynem szlachetnym. Czy autor zdał sobie sprawę pod koniec życia, że dał się uwieść utopii, nie wiadomo. Wiadomo jedynie, że kochał Szczecin pisząc o nim, że jest najpiękniejszym miastem na świecie.

Tekst powstał w ramach nowego cyklu artykułów "Pionierzy Szczecińscy" na podstawie pamiętników ze zbiorów Książnicy Pomorskiej. Część danych opisywanych osób nie zostało ujawnionych ze względu na ochronę danych osobowych.