Miał jechać do Gdyni, ale ktoś mu powiedział, że robi błąd i powinien wybrać Szczecin. Tam bez trudu znalazłby pracę i mieszkanie. Posłuchał się. Wyjechał do Szczecina. Tyle, że był to wrzesień 1945 roku.
Młody Konstanty miał 17 lat, kiedy razem z matką i bratem przybył ze Wschodu do zrujnowanej Warszawy. Stolica w zgliszczach zrobiła na nim przygnębiające wrażenie. Widział ją jako morze ruin. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że jako zaburzanin nie ma do czego wracać. Jego rodzinne miasteczko stało się częścią Związku Radzieckiego. Razem z matką decydują się opuścić Warszawę. Nie widzą tu dla siebie żadnych perspektyw. Zamierzają wyjechać do Gdyni. Po drodze na dworzec spotykają starszego człowieka, który zachwala im Szczecin. Zapewnia, że znajdą tam mieszkanie i pracę. Kostek i jego matka zmieniają zdanie i decydują się na podróż do Szczecina.
Pokorni nadludzie
Konstanty w swoich wspomnieniach zdeponowanych w Książnicy Pomorskiej z nostalgią wspomina swój wjazd pociągiem do Szczecina: Pamiętam jak dziś szybki, wrześniowy zmierzch i straszną ulewę, kiedy przejeżdżaliśmy przez dosłownie chyboczący się most na Odrze. (…) Wkrótce pociąg nasz kończył bieg na stacji Szczecin – Turzyn.
Na dworcu siedemnastolatek przeżył niemały szok. Zobaczył tam Niemców innych od tych z jakimi miał do tej pory do czynienia: Zobaczyłem wówczas po raz pierwszy nadludzi nie w mundurach, lecz w cywilu. Nie było żadnego porównania. Pokorni, grzeczni, ani odrobiny pychy. Siedzieli w kącikach salki i coś szwargotali cichutko. Mój Boże, jak to czasy się zmieniają. Taka postawa Niemców nie powinna dziwić, skoro dzięki agresywnej polityce ich wodza – Adolfa Hitlera zostali pozostawieni na pastwę zdemoralizowanych czerwonoarmistów. Miesiące upokorzeń, strachu i cierpień zrobiły swoje.
Większość była uczciwa
Kostek i jego matka do centrum miasta wybierają się dopiero na drugi dzień rano. Zdążając do Państwowego Urzędu Repatriacyjnego mijają m.in. zrujnowane Śródmieście oraz wielu Niemców i nielicznych Polaków. Najbliższe dni spędzają tymczasowo w sali przydzielonej im przez PUR. Razem z nimi mieszka tam wielu innych Polaków, którzy ledwo co przyjechali do Szczecina. O swoich współlokatorach autor napisał, że większość z nich była uczciwa, chociaż zdarzali się szabrownicy: pamiętam mieszane towarzystwo z Łodzi, które co noc opuszczało naszą salę i wracało dopiero nad ranem z pokaźnymi łupami. Kostek podziwiał ich odwagę, ponieważ po zmroku zewsząd było słychać krzyki i strzelaniny.
W wodociągach razem z Niemcami
Autor zaczyna szukać pracy. Jak się okazuje, starszy człowiek się nie mylił. W Urzędzie Zatrudnienia zlokalizowanym przy alei Wojska Polskiego mógł przebierać w ofertach pracy. Konstanty decyduje się na pracę w miejskich wodociągach. Przydzielono go do wydziału sieci. Pierwsze zadanie jakie otrzymał w nowej pracy było to zamykanie zaworów znajdujących się w studzienkach przed zniszczonymi domami. Chodziło w tym momencie o zapobieżenie zbędnemu wyciekowi wody. Razem z autorem pracowali Niemcy i Polacy pochodzący ze zrujnowanej Warszawy. Na pewno nie było im łatwo pracować z ludźmi, których rodacy zniszczyli ich ukochane miasto. Konstanty, choć niechętnie, docenia pracowitość Niemców: Niektórzy z nich, trzeba przyznać, nie szczędzili sił (…) [Jeden z Niemców] opłakiwał swego syna, który zginął pod Stalingradem. Nikt mu jednak nie współczuł. Każdy stwierdzał: po diabła tam lazł! Autor rozumiał też zasadność pracy Niemców w szczecińskich wodociągach. W przeciwieństwie do przyjezdnych Polaków dobrze je znali.
Głodno i niebezpiecznie
Życie w Szczecinie, mówiąc delikatnie, nie było jednak sielanką. A wręcz przeciwnie – bywało koszmarem. Szczecin pogrążony w chaosie był miastem niebezpiecznym. Autor wspomina: prawie codziennie były przypadki, że idąc rano do pracy napotykało się po drodze trupy. Był to rezultat grasowania różnej maści band. Innym, jeszcze większym problemem był głód. Konstanty nie otrzymywał miesiącami wypłat za swoją pracę. Nie miał również dostępu do jakiejkolwiek stołówki. Okłamywał swoją matkę, że dostaje obiady w pracy, aby ta nie odejmowała sobie jedzenia od ust specjalnie dla niego. Autor jadał kasztany, żeby oszukać żołądek. Wspomina też swojego kolegę i jego nieprzeciętną metodę przechytrzenia głodu. Znajomy ów zdobył gdzieś kawałek suchego chleba, po czym przystanął przed wystawą pewnej, szczecińskiej masarni. Dopiero wtedy zaczął jeść to czerstwe pieczywo: kiedy zaczęto go nagabywać, dlaczego to robi w takim miejscu, odpowiedział: jak popatrzę na wędliny, to wydaje mi się, że chleb mój jest nimi obłożony i lepiej smakuje.
Zaległe pobory i praca w stołówce wybawieniem
Głód dawał się coraz bardziej we znaki pracownikom wodociągów. Z tego powodu doszło do kłótni z dyrektorem, który początkowo nazwał ich nierobami, po czym jednak załatwił im obiady w Zarządzie Miejskim. Przed zimą udało się również autorowi uzyskać zaległe pobory, a jego matka znalazła pracę w stołówce. Okazuje się też, że w przydzielonym im mieszkaniu zapobiegliwy Niemiec zgromadził sporo opału. Konstanty, jego matka, a wkrótce też brat, który dołączył do nich po pobycie w Warszawie, na tamte warunki, mogli uznać się za szczęściarzy, ponieważ zima 1945/46 była najtrudniejszą i najokrutniejszą dla nowych, polskich mieszkańców Szczecina. Głód, choroby i obawy o swoje życie towarzyszyły im wówczas na każdym kroku.
Tekst powstał w ramach nowego cyklu artykułów "Pionierzy Szczecińscy" na podstawie pamiętników ze zbiorów Książnicy Pomorskiej. Część danych opisywanych osób nie zostało ujawnionych ze względu na ochronę danych osobowych.
Cykl publikowany jest co drugi poniedziałek.
Komentarze
5