Wizyta w Moulin Rouge i Operze Garnier, wspinaczka na Montmartre i przechadzka po Place du Tertre – to tylko kilka przystanków w muzyczno-poetyckiej podróży po Paryżu, na którą zaprasza Teatr Polski.

Za nami pierwsza premiera Teatru Polskiego w nowym sezonie artystycznym. „Paryski spleen” w reżyserii Adama Opatowicza to przypomnienie, że świat już wielokrotnie się zmieniał, jedna rzecz wypierała inną, by później również ustąpić miejsca czemuś nowemu. To wypełniona piosenkami podróż, w którą naprawdę warto się wybrać.

Paryż na wyciągnięcie ręki

Spektakl zapowiadano słowami: „stań się flâneurem, spacerowiczem przemierzającym jego (Paryża – przyp. red.) eleganckie literackie aleje, labiryntowe muzyczne pasaże i tajemne filmowe zaułki. (…) Daj się uwieść spleenowi, tej melancholijnej aurze, która ukazuje rzeczywistość z zupełnie innej, nierzeczywistej, perspektywy”. I nie da się ukryć, że nie jest to sztuka, w której prowadzi nas fabuła, w której możemy wyczekiwać wartkiej akcji. Tu liczy się oddanie klimatu, stworzenie iluzji, że znajdujemy się w paryskich kawiarniach, operach, galeriach, teatrach. 

Wędrujemy przez różne muzyczne okresy, niekoniecznie w chronologiczny sposób, lecz ciągłość czasowa nie jest najważniejsza. Istotne są emocje, które utwory mają w nas wywoływać. Jest zabawnie i energetycznie, kiedy wraz z aktorami przenosimy się do kabaretu, a refleksyjnie i podniośle, kiedy Dominik Bobryk – jak Aznavour – tworzy, śpiewając „La Boheme”.

Część utworów wykonywana jest na żywo przez Krzysztofa Baranowskiego, odpowiedzialnego za kierownictwo muzyczne oraz aranżacje. Szkoda, że tylko część, bo trzeba przyznać, że dźwięki fortepianu dodają magii poszczególnym piosenkom. 

W dniu premiery „Paryskiego spleenu” francuskie klimaty towarzyszył widzom również przed spektaklem i podczas antraktu, kiedy w foyer grano na akordeonie. 

Nogi same rwą się do kankana

W spektaklu znajdziemy wiele nawiązań do wielkich artystów, których Paryż przyciągnął. Edgar Degas, Vincent van Gogh, Pablo Picasso, Henri Matisse, Isadora Duncan. Przywołanie tak znakomitych nazwisk to okazja do pochylenia się nad zmianami w sztuce, które traktowano na początku jako coś obrazoburczego. Dzisiaj już wiemy, że to często jedne z ważniejszych punktów przełomowych w sztuce.

Jedną z bardziej widowiskowych i porywających scen jest kankan – pełen energii, wręcz zapraszający do tego, by wraz z aktorami poczuć jego szaleństwo. Tu dzieje się naprawdę sporo i choć wodziłam oczami po całej scenie, to mam wrażenie, że i tak pewne smaczki mi umknęły. 

Obok dynamicznych scen są te, które grają na uczuciach, zmuszają do zatrzymania i wsłuchania się w słowa. Co ważne, nie ma się wrażenia, by język stanowił jakąkolwiek barierę. Nawet nie znając francuskiego, bez problemu odczytamy intencje – czy to czas na zadumę, czy może na śmiech. 

Przyciąga nie tylko muzyka

Mocnym elementem spektaklu są również stroje aktorów i tancerzy projektu Katarzyny Banuchy. W bardzo skromnej scenografii to właśnie one przyciągają uwagę. Wszystko utrzymane jest w czarno-białej tonacji, jedynymi wyróżniającymi się kostiumami – i to nie tylko ze względu na swoje gabaryty – były stroje operowe. W krótkim fragmencie Habanery z opery „Carmen” Bizeta królowało złoto.

To, co działo się na scenie, dopełniały wizualizacje – momentami kolorowe, pełne ekspresji, ale i te pozwalające na złapanie chwili oddechu. Można w nich dostrzec paryskie uliczki skąpane w kroplach deszczu, monumentalną Notre Dame, wabiący krzykliwymi neonami Moulin Rouge. 

Tu ciekawostka: za wizualizacje odpowiedzialni są Michał Materna i Marcin Mann. I nie, te nazwiska to nie przypadek – to synowie Krzysztofa Materny i Wojciecha Manna, którzy przez lata stanowili fantastyczny duet sceniczny. Najwyraźniej dryg do zgranej współpracy został przekazany w genach.

Pamiętam, jak przy „Policie” miałam problemy, by zrozumieć śpiewane grupowo utwory. Teraz było o wiele lepiej, widać więc, że dźwiękowcom udało się rozpracować Scenę Włoską. Ci, którzy oczekują dawki dobrze wykonanej muzyki, na pewno się nie zawiodą. 

I choć niektórzy mogą narzekać, że Teatr Polski stawia na produkcje muzyczne – to w końcu nie opera – to trudno się dziwić, skoro zespołowi to po prostu wychodzi.