Była herbata w szklance z metalowym koszyczkiem, plastikowa cytryna, kanapki ze słynną margaryną i salcesonem owinięte w papier, drogeryjne zakupy w kiosku i zapach Pani Walewskiej unoszący się w powietrzu. Uczestnicy wydarzenia „PRL i książki” zobaczyli, jak kiedyś wyglądała aleja Wojska Polskiego.

Spacer rozpoczynamy na placu Szarych Szeregów. Chętnych nie brakuje, a deszcz i silny wiatr nie są dla nich przeszkodą. 

„Herbata jak Gomułka na mównicy”

– Dzień dobry, już spieszę z landrynką. Proszę się częstować – wita wesoło Justyna Machnik, która częstuje uczestników twardymi cukierkami. Odziana w futro, z zielonymi klipsami i wałkami we włosach, założycielka Muzeum Szczecin w PRL jest naszą przewodniczką.

– Jesteśmy na placu Szarych Szeregów. Ale jak moja mama na ulicę Piłsudskiego mówi Buczka, tak ja mówię plac Sprzymierzonych. Nazwa została nadana w 1945 roku, obowiązywała zaledwie przez 5 lat. Po latach jednak powróciła. A kto pamięta jak jeszcze nazywał się ten plac? – pyta.

– Lenina – słyszymy wśród tłumu. Każda poprawna odpowiedź podczas spotkania będzie nagradzana. Pierwszym prezentem jest herbata w szklance z metalowym koszyczkiem.

– Herbata jak Gomułka na mównicy, bez cukru i cytryny. Mówił, że kapusta kiszona ma tyle samo witaminy C, to po co ona obywatelom – przypomina Justyna Machnik.

Ale cytryny gościły na stołach Polaków. Tyle, że… plastikowe. W plastikowym koszyku razem z innymi plastikowymi owocami.

„Na scenie działa się magia”

Idziemy dalej. Pokonujemy podwójne przejścia dla pieszych i stajemy przed willą przy alei Wojska Polskiego 64, która wówczas miała olbrzymi wpływ na szczecińskich odbiorców kultury – zarówno tych małych, jak i dużych.

– Jeśli chodzi o małych, to mowa o Teatrze Lalek „Pleciuga”. Kto pamięta te ławki, na których siedziało się jak sardynki w puszce? Ale to nie było najważniejsze. Na scenie działa się magia – opowiada Justyna Machnik.

Pierwszym dyrektorem Pleciugi był Stanisław Lagun – pionier miasta, organizator życia kulturalnego Szczecina i działacz społeczny. Natomiast jeśli chodzi o starszych odbiorców, to dla nich była Estrada, która także mieściła się w willi przy alei Wojska Polskiego.

– W tym miejscu trzeba przywołać charyzmatyczną postać Jacka Nieżychowskiego. Człowiek wielu twarzy. Śpiewak, zawodowy brydżysta, aktor, kucharz specjalizujący się w kuchni staropolskiej. Miał szalone pomysły.

Skręcamy delikatnie w ul. 5 Lipca i zatrzymujemy się przed jednym z pierwszych szczecińskich kin – Colloseum. Kiedy zostało otwarte? W 1945 roku, a prawidłowa odpowiedź jednej z uczestniczek nagradzana jest gumą w kulce, której smak trwa raptem kilka sekund.

– Stanisław Lagun mówił, że to były przeraźliwie trudne i niebezpieczne czasy. Pożary, zachowania radzieckich żołnierzy, tyfus. Pomimo tego, w 1945 roku otwierają kino. Z uwagi na rozmach nazwano je Colloseum – opowiada nasza przewodnik.

W związku z pożarem, kino szybko zostało zamknięte. Na seanse ponownie zaprasza pod koniec lat 40.

„Wydarzenie przemilczane przez władze”

Choć spacer Justyny Machnik niesie w sobie wiele komizmu, to nie sposób przechodząc przez aleję Piastów nie wspomnieć o tragicznym wydarzeniu z 1962 roku. Czołg wjechał w grupę uczniów Szkoły Podstawowej nr 1. Wśród przyczyn podawano m.in. zbyt mały pas do jazdy, za dużą prędkość.

– Wydarzenie przemilczane przez władze. Poszkodowanym i ich rodzinom zaoferowano 30 tysięcy złotych odszkodowania i temat został zamknięty – opowiada Justyna Machnik.

„Była w wielu polskich domach”

Wracamy na szlak alei Wojska Polskiego. Przed deszczem chowamy się pod „Misterem Szczecina z 1963 roku” autorstwa Janusza Karwowskiego. Siedmiokondygnacyjny blok mieszkalny pod numerem 51 został zwycięzcą drugiej edycji konkursu na najlepszy budynek organizowany przez redakcję Kuriera Szczecińskiego i szczeciński oddział SARP.

– A skoro mowa o pięknie, to przedstawiam panią, która miała z nim wiele wspólnego. Była w wielu polskich domach. Niewysoka, malutka, mieści się do torebki – opowiada przewodniczka.

Po chwili w powietrzu unosi się zapach perfum „Pani Walewska”. Wraz z mydłem można było ją kupić w każdym kiosku.

– Były jeszcze tusze do rzęs w kamieniu. Aby ich użyć, potrzeba było kropli wody. Ale kobieta pracująca do zakładu się spieszy i gdzie będzie do zlewu szła. Co robiła? Pluła! – słyszymy.

„Niuanse, o których tylko my szczecinianie wiemy”

Aleja Wojska Polskiego w czasie PRL-u to także gastronomia. Do dzisiaj możemy zjeść tutaj pasztecika, jedyną taką pizzę z prostokątnej blachy na grubym cieście z sosem neapolitańskim od Piccolo i rybne specjały w barze Seamor (kiedyś Atol).

– W Paszteciku mamy rytuał. Odbieramy paragon, idziemy z nim do punktu wydania. Tam miła pani pyta się: „do torebki czy na tackę”? I odpowiadamy. Czasem zbłąkany turysta zapyta, gdzie jest toaleta, albo przy kasie powie, że chce dwa paszteciki z mięsem. Hola, hola, tutaj mówimy tylko ile sztuk. Ale to są niuanse, o których tylko my szczecinianie wiemy – dodaje z uśmiechem Justyna Machnik.

Kolejki szczecinian ustawiały się także do słynnej Lucynki i Paulinki. Kto pamięta desery sułtańskie na tłustej śmietance z rodzynkami?

– Jej elewacja przypominała betonowy plaster miodu. Szkoda, że ją zmieniono. Nie ma też napisu, ale nawet biurowiec może nazywać się przecież „Lucynka i Paulinka”, prawda? Oprócz deserów, były także galaretki i owoce w słoikach. Potem te słoiki, towar deficytowy, na granicy prawa sprzedawano. Kierownik Lucynki i Paulinki kupił za te pieniądze stół do ping-ponga dla pracowników.

Od dźwiękowych pocztówek po międzynarodową prasę

Zatrzymujemy się przy alei Wojska Polskiego 38 – kiedyś mogliśmy znaleźć tutaj punkt nagrań pocztówek dźwiękowych.

– Zwykłą pocztówkę pokrywano laminatem i tłoczono na niej ścieżkę dźwiękową. Tak samo jak na płycie winylowej. Zmieścił się jeden, czasem dwa utwory – opowiada Justyna Machnik.

Po sąsiedzku był fotoplastykon, który na alei funkcjonował od lat 50. do 70. Jak słyszymy, wystarczyła 1 złotówka, aby na 20 minut zapomnieć się w kolorowej projekcji.

Kultura i rozrywka to także Kino Kosmos z panoramiczną mozaiką autorstwa Emmanuela Messera i Sławomira Lewińskiego. Dziś nie obejrzymy jej w całości, bowiem kinowy budynek został zasłonięty plombą.

Spacer kończymy w dawnym Klubie Międzynarodowej Prasy i Książki, dziś filii Miejskiej Biblioteki Publicznej „ProMedia”. W dawnych salonach klubowych prowadzono czytelnię, klubokawiarnię, księgarnię, a nawet kursy języków obcych – z czasem do języka rosyjskiego dochodziły hiszpański, niemiecki, a nawet japoński.

– Dziś Miejska Biblioteka Publiczna kontynuuje działalność Klubów MPiK. Dużo dzieje się tutaj kulturalnie. Zarówno dla młodszego pokolenia, jak i tego starszego – uważa Justyna Machnik.

„Pokazujemy, jak wyglądała historia. Bez zbędnego owijania w bawełnę”

Wśród uczestników spaceru, swoimi strojami uwagę zwraca trójka nastolatków. Marta ma czapkę i szalik z naturalnego futra, które dostała od babci. Mateusz i Jakub mają w swoich kolekcjach mundury milicjantów. Jak słyszymy, od zawsze interesują się historią.

– Znalazłem Stowarzyszenie Rekonstrukcji Historycznej z Trzebiatowa. Kiedy pojechałem na spotkanie organizacyjne, panowie wszystko mi wytłumaczyli, dali mi mundur. Od razu wpakowali mnie w tę rolę i kazali prowadzić parking. Poznałem wiele osób, które do dzisiaj na oryginalnych krojach szyją mundury milicjantów. Udało mi się zdobyć taki dla siebie – opowiada.

Niedługo Kuba po raz trzeci pojedzie do Gdańska, gdzie weźmie udział w inscenizacji stanu wojennego.

– Często ludzie udający demonstrantów naprawdę nas biją. Czasem zdarza się, że poleje się krew. Mojemu koledze wybito zęba. Zakładają tak zwane koszyczki (łapanie za nogi – red.). Raz kolega tak stracił kask. Dla kogoś, kto jest kolekcjonerem, serce pęka, bowiem to element, który ma 40-50 lat. Chcemy pokazywać, jak wyglądała historia, bez zbędnego owijania w bawełnę. Wiele osób, które oglądają tę inscenizację w Gdańsku, nie wierzy, że takie coś miało miejsce – opowiadają nastolatkowie.