The Animals to grupa, która powstała w 1957 roku w Newcastle. Od tego czasu wielokrotnie zmieniała skład, miała wiele przerw w działalności , ale pół wieku później jeszcze nie schodzi ze sceny. 23 lutego muzycy skupieni pod szyldem The Animals And Friends wystąpili w Free Blues Clubie. Mimo, że cena wejściówki była dość wysoka wielu fanów bluesa i rocka w różnym wieku przyszło zobaczyć legendę muzyki rozrywkowej na żywo.
Co prawda w obecnym składzie zespołu gra tylko jeden członek oryginalnych Animalsów czyli John Steel (perkusja), alke towarzyszą mu muzycy bardzo doświadczeni i mający wszelkie predyspozycje by grać pod tą nazwą. Przede wszystkim Mick Gallagher (organy Hammonda, śpiew), który zresztą grał w tej grupie w 1965 roku, a później wspomagał tak różne zespoły jak choćby The Clash, Eurythmics, Ian Dury And The Blocheads czy też Paula McCartneya. Następnie Peter Barton (gitara basowa, śpiew) znany z zespołu Mindbander oraz John Williamson (gitara, voc), grający wcześniej w Titanicu. Rolę frontmana pełnił charyzmatyczny, odziany w skórzaną kurtkę, ale za to występujący na boso – Barton, który zapowiadał większość numerów oraz zachęcał publiczność do wspólnego ich śpiewania. Co do repertuaru to oczywiście wybrane zostały najbardziej znane utwory grupy, mocne rock`n`rollowe kompozycje, w których pobrzmiewa blues, soul i folk. Tak więc usłyszeliśmy m.in. „Don’t Let Me Be Misunderstood” Niny Simone, „See See Rider”, „Gonna Send You Back To Walker”, kompozycję Spencer Davis Group „Every Little Bit Hurts”.

W kilku momentach Barton oddawał głos swoim kolegom. Np. gdy został wykonany numer „Justify My Love”, dedykowany znakomitemu irlandzkiemu gitarzyście Rory Gallagherowi, zaśpiewany przez Williamsona. Poza tym przed zagraniem „Bring It On Home To Me” John Steel, który na początku tego miesiąca skończył 67 lat, podszedł do mikrofonu i wspomniał swą pierwszą wizytę w Polsce (w 1965 roku) oraz przedstawił obecny skład grupy. Nieco później zabrzmiał protest song „We Gotta Get Out Of This Place”, poświęcony żołnierzom, którzy walczyli w Wietnamie. Po przerwie, w której aktywnością wykazali się widzowie, krzyczący „we want more”, panowie jeszcze raz pojawili się na scenie by wykonać chyba najbardziej wybuchowy blues jaki mają w swym repertuarze – „Boom Boom” jOhna Lee Hookera. Bezsprzecznie wszyscy muzycy pokazali, że bardzo cieszy ich wspólne granie tej i pozostałych kompozycji, tak więc nie oszczędzali się, częstokroć brawurowo wykonując swe partie instrumentalne. Na finał pozostawili najbardziej oczekiwany kawałek czyli „House of the Rising Sun”. Było to świetnie posunięcie, bo chyba każdy kto wychodził z klubu, miał jeszcze te końcowe dźwięki w pamięci, a zatem dobre wrażenie zostało utrwalone.