Każdego wieczoru ktoś szkło rozbija, ktoś klnie, ktoś śpiewa, ktoś wymiotuje. Cienie nie dostrzegły, że ludzie odeszli, że zdarta już płyta i wódka wypita. Że na ogórkach pleśni piórka.

Brudna, smutna, pusta ulica. Zwłaszcza wieczorem, gdy z zakurzonych okien odchodzi słońce. Tu samochody „robią” tłum. Tu latarnie wyglądają jak szubienice, gdy zwieszają smutne łby nad nielicznymi przechodniami.

Zmierzch jak pijany sąsiad nadciąga od skweru Andersa cały w lansadach i w przysiadach. Tu zajrzy do okna, tam do piwnicy, pomedytuje, do bramy znienacka zza muru napluje. Wsącza się w umysł jak dym i zmienia zaraz w mgłę nabrzmiałą kolorowymi oparami wspomnień z dzieciństwa. Tym trudniej z barw, co ciepłe, z głosów, co liczne, ze śmiechu, co głośny, z opiatów tamtejszych uczuć reminiscencji, do krajobrazu, co trwa, powrócić.

Po drugiej stronie jest sklep spożywczy. Jest też piekarnia, sklepik mięsny i „geszefcik” z gazetami. Ponad sklepami ściana z oknami pustymi jak oczy, które ociemniały. Ociemniały, bo nikt od roku już w nie nie patrzy.

Na pierwszym piętrze, tuż nad piekarnią, zaschły na szybie łzy kobiety, której syna przejechał tramwaj. Aż do wyprowadzki wystawała w oknie każdego wieczora, patrząc w stronę, skąd zwykle wracał z pracy. Miał na imię Marek. Był motorniczym.
Trochę powyżej, na ukos, w prawo, tam, gdzie stoi wciąż doniczka, zamarło na szkle spojrzenie Asi - zmarłej na białaczkę córeczki mojego kolegi. Po lewej stronie, nad piekarnią, ociera się wciąż o szyby cień kota, który siedział przy oknie całymi dniami, gapiąc się i na ptaki. i na przechodniów wzrokiem równie dalekim od zainteresowania.

Na drugim piętrze, nad mięsnym,  głosy i cienie w taniec rozpędzone. Trwają w zabawie, która nie milknie od lat. Każdego wieczoru ktoś szkło rozbija, ktoś klnie, ktoś śpiewa, ktoś wymiotuje. Cienie nie wiedzą, że ludzie odeszli, że zdarta już płyta i wódka wypita. Że na ogórkach pleśni piórka. Na łóżkach walają się w niedopranych kołdrach poranione czkawką szepty kochanków i jęczą zagłówki napęczniałe snami, co powiewają w poduchach, niby firany w rozbitych oknach.   

Brudna, smutna, pusta kamienica.

Miała iść do remontu. Tak, jak innych przyległych kilka. Ludzi stąd wyprowadzono, a robotnicy nie podjęli dzieła. Czarne okna, wybite szyby, zabite gwoździami bramy…

Brudna, smutna, stara kobieta.

Przychodzi tu każdego dnia. Pcha przed sobą przedwojenny wózek, którym parkuje tuż przed sklepem. Nie czeka na datki, nie wyciąga ręki, nie podnosi na ludzi proszącego wzroku. Kuca pomiędzy ulicą a chodnikiem i pozostając przez godziny całe w tej trudnej do utrzymania pozycji, wydłubuje coś patykiem lub pazurem z wnętrza chodnika. Przypomina stuletniego glonojada, który zdrapuje i absorbuje brud wydostający się z popękanej skóry miasta, z porów oddających do atmosfery ciemne wybroczyny nieuleczalnej apatii. Bo leżące na pohybel nogom, stare, nieszczelne, połamane płyty chodnikowe przepuszczają w obie strony miejskie spaliny i odpady. Wchłaniają, przetrawiają i wypluwają na powierzchnię. W ten sposób wzrasta i kumuluje się stan nieuporządkowania. Entropia Śródmieścia. Tam, poniżej, gdzie pazur nie sięga, pod betonową dermą chodnika, przetacza się krwiobieg miasta, odbywa się trawienie i wymiana płynów organów zewnętrznych.

Stara kobieta nie zajmuje biurka w którymś z licznych pokoi Urzędu Miejskiego, nie używa Neostrady, a myszka to dla niej tylko drobny byt z futerkiem. Nie decyduje, nie finansuje, nie negocjuje. Pewnie ostatecznie wie, że jej praca jest daremna, ale być może chce coś od siebie dla miasta udrapać? Zmienić przestrzeń, uporządkować ją choćby w obrębie jednego pazura?

Kiedyś przy Śląskiej mieszkali Cyganie. Prawie wszystkie bramy obstawione były grupkami „ziomów” lub Romów. Przed budynki wychodziły całe rodziny. Śląska była liczna i egzotyczna. Tak samo Więckowskiego, Bogusława, Wojciecha, Skwer Andersa. Ludzie na chodnikach śmiali się i płakali. Plotkowali i spożywali tanie wino. Całowali się i śpiewali.

Mówię o tak zwanej komunie. O czasie szarym, jednolitym, biednym i skłamanym. O zabronionych (z wyjątkiem tych ze spectrum czerwieni) barwach i o zakazanych piosenkach Rolling Stonsów. O takich czasach mówię.

Żal mi tamtego Śródmieścia. Żal ludzi, którzy spsieli, oklapli i posmutnieli. Żal domów, co bezdomne w swoim mieście.

 

…I od balkonu do balkonu,
w wąskiej uliczce, w głębi, na dnie,
pod grozą złego nieboskłonu
pająk i slogan są ostatnie.
 
K.  I. Gałczyński, Notatki z nieudanych rekolekcji paryskich.