Kilka
dni temu ziomale
napadli w podwórzu na moją sąsiadkę, panią Danusię. Starą,
samotną, chorą na płuca, na reumatyzm i na wiele rzeczy jeszcze.
Pani Danusia była sanitariuszkę jeszcze podczas II wojny. W tym
roku dobiega 83 – uśmiechniętego roku życia. Uśmiechniętego,
gdyż pani Danusia uśmiecha się nieustannie.
Pomimo wojny, co
minęła i teraźniejszego, wiernego reumatyzmu.
A może na
przekór im właśnie.
Taka już twarz pani Danusi.
I
charakter taki.
Trzech ich było. Trzech z fasonem
Pili wcześniej tanie wino w podwórzu. Pluli po ścianach i szczali
za kubły. Taki bardzo męskie, wiosenne przywitanie dnia przy
bałaganie.
Bluzgi, śmiechy, grypsera. Jeden z tych, przymarszczonych już nieco
młodzieńców - ksywa Cykor
– „wyknaił wczoraj z puszki”. Przy Śląskiej spotkał starych
wafli z Kaszub. Miał jeszcze trochę grosza, pozostałego mu z tak
zwanej żelaznej kasy, więc postawił kolesiom bałasia.
Nie było gdzie wypić to wpasowali się w pierwszą, otwartą
przypadkiem, bramoskę.
W podwórze.
We wnęką na kubły.
Wietrzyłem właśnie kuchnię po przypalonych plackach kartoflanych i przez uchylone okno dolatywały mnie podniesione głosy z podwórka. Właśnie, gdy podszedłem do szyby, jeden z kolesi splunął na przechodzącego obok nich kota. Zwierzę nie zareagowało, więc drugi cisnął w nie wystającą z pojemnika plastikową butelką. Widać było, że rozmówcom w miarę picia przybywa fantazji. Butelki, niestety, stawały się coraz lżejsze, więc z resztkami trunku skierowali się w stronę bramy, gdzie po chwili rozgorzała dyskusja na temat możliwości zakupu następnych Mamrotów.
Wtedy w podwórze weszła pani Danusia. Panowie poprosili ją zrazu grzecznie o złotówkę, a gdy odmówiła, otoczyli dookoła i zażądali „paru groszy wykupnego”. Ofiara wyglądała na całkowicie bezbronną. Wyraźnie ciążyła jej torba z zakupami, z której wystawała wędlina otoczona nowalijkową sałatą. W drugiej ręce trzymała siatką z ziemniakami.
O, mamy szamkę – zakrzyknął któryś z ziomali i sięgnął do torby pani Danusi. Spadaj –masz zabraną wypiskę – odepchnął kolegę Cykor, poczym ułamał kawałek wędliny. Kasę na flaszkę albo i na dwie, ile tam babcia w pitrze ma! – ryknął trzeci z dżentelmenów i popchnął kobietę w stronę kolegi, który wyrwał jej torebkę z ręki.
Sytuacja stała się groźna.
Widząc, co się święci, odstawiłem z parapetu doniczkę z difenbachią i otworzyłem szerzej okno, aby krzyknąć, warknąć, zaprotestować, zastopować rozochoconych zbirów, gdy nagle, w ułamku sekundy ziomale zbaranieli. Drobna, bezbronna, starsza pani zaczęła śpiewać. Śpiewać, a zaraz potem tańczyć. Głośno, z przytupem, zadziornie nawet.
Napastników zamurowało. Sytuacja nie miała sensu. Nie miała osi.
I gdy tak pani Danusia tańczyła, nagle jeden z pijaczków czknął śmiechem i zaklaskał w dłonie. Jego koledzy podjęli rechot i zawtórowali głośnym tupaniem. Próbowali stepować, przysiadać, wywijać hołubce. Jeden tańczył z indiańska i pohukiwał jak sam „Winem-tu”, drugi sunął klasycznego walca z wyimaginowaną partnerką, trzeci wywijał pęcinami, symulując zbójnickie skoki przez ognisko, natomiast samo ognisko (to zapalne) zaczęło błyskawicznie przygasać.
Podczas wspólnego tańca zawieszono z kobiecie powrotem torebkę na ramieniu. Tańcząc kłaniano się jej. Ziomal zwany Cykorem ujął dłoń pani Danusi i uniósł ją do ust, aby złożyć na niej szarmancki pocałunek, poparty solidnym beknięciem, za które zresztą zaraz w przyklęku przeprosił.
Podwórze wrzało. Posesja otwierała okna. Do bramy wszedł pan Józek z żoną i psem rasy bulgocący terrrier.
Zbiry, wciąż tańcząc, wycofywali się w kierunku ulicy. Jeszcze któryś z nich splunął, inny beknął radośnie, jeszcze doleciał do nas z chodnika zbójnicki okrzyk.
Pani
Danusia, nieco blada i zziajana, uspokajała sąsiadów. Powiedziała,
że właściwie to śpiewała i tańczyła z bezradności i ze
strachu. A także trochę ze złości.
Proszę się uspokoić –
tłumaczyła jeszcze sąsiadom. Nic się nie stało. Ot, popili sobie
i dokazują.
Co też pani mówi! Toż to typowe zbiry! – grzmiał ktoś z I piętra.
Tak, brzydko dokazują, - poprawiła się pani Danusia. Ale to pewnie dlatego, że nikt ich w dzieciństwie nie kochał.
PS.
Pozwólcie Państwo, że skromnym życzeniem, ku sobie także
skierowanym i w rym nieudolny ubranym, rzecz zakończę:
… by
nam na twarzach nie rosły błony,
grube, bezpieczne oczu
zasłony,
i byśmy - z głową w bruk odwróconą -
nie
folgowali płazim ogonom.
Komentarze
7