Mieszkam przy rogu ul. Więckowskiego, Śląskiej i Stalingradu. W parku obok mojego domu zamordowano kilka osób. Bez obaw. Nie wczoraj. Kiedyś. Przed czterema laty. Ostatnią, ofiarą zbrodniarzy był bezdomny mężczyzna, którego małolaci podpalili, gdy spał na ławce.

Kilka dni temu ziomale napadli w podwórzu na moją sąsiadkę, panią Danusię. Starą, samotną, chorą na płuca, na reumatyzm i na wiele rzeczy jeszcze. Pani Danusia była sanitariuszkę jeszcze podczas II wojny. W tym roku dobiega 83 – uśmiechniętego roku życia. Uśmiechniętego, gdyż pani Danusia uśmiecha się nieustannie.
Pomimo wojny, co minęła i teraźniejszego, wiernego reumatyzmu.
A może na przekór im właśnie.
Taka już twarz pani Danusi.
I charakter taki.

Trzech ich było. Trzech z fasonem Pili wcześniej tanie wino w podwórzu. Pluli po ścianach i szczali za kubły. Taki bardzo męskie, wiosenne przywitanie dnia przy bałaganie. Bluzgi, śmiechy, grypsera. Jeden z tych, przymarszczonych już nieco młodzieńców - ksywa Cykor – „wyknaił wczoraj z puszki”. Przy Śląskiej spotkał starych wafli z Kaszub. Miał jeszcze trochę grosza, pozostałego mu z tak zwanej żelaznej kasy, więc postawił kolesiom bałasia. Nie było gdzie wypić to wpasowali się w pierwszą, otwartą przypadkiem, bramoskę.
W podwórze.
We wnęką na kubły.

Wietrzyłem właśnie kuchnię po przypalonych plackach kartoflanych i przez uchylone okno dolatywały mnie podniesione głosy z podwórka. Właśnie, gdy podszedłem do szyby, jeden z kolesi splunął na przechodzącego obok nich kota. Zwierzę nie zareagowało, więc drugi cisnął w nie wystającą z pojemnika plastikową butelką. Widać było, że rozmówcom w miarę picia przybywa fantazji. Butelki, niestety, stawały się coraz lżejsze, więc z resztkami trunku skierowali się w stronę bramy, gdzie po chwili rozgorzała dyskusja na temat możliwości zakupu następnych Mamrotów.

Wtedy w podwórze weszła pani Danusia. Panowie poprosili ją zrazu grzecznie o złotówkę, a gdy odmówiła, otoczyli dookoła i zażądali „paru groszy wykupnego”. Ofiara wyglądała na całkowicie bezbronną. Wyraźnie ciążyła jej torba z zakupami, z której wystawała wędlina otoczona nowalijkową sałatą. W drugiej ręce trzymała siatką z ziemniakami.

O, mamy szamkę – zakrzyknął któryś z ziomali i sięgnął do torby pani Danusi. Spadaj –masz zabraną wypiskę – odepchnął kolegę Cykor, poczym ułamał kawałek wędliny. Kasę na flaszkę albo i na dwie, ile tam babcia w pitrze ma! – ryknął trzeci z dżentelmenów i popchnął kobietę w stronę kolegi, który wyrwał jej torebkę z ręki.

Sytuacja stała się groźna.

Widząc, co się święci, odstawiłem z parapetu doniczkę z difenbachią i otworzyłem szerzej okno, aby krzyknąć, warknąć, zaprotestować, zastopować rozochoconych zbirów, gdy nagle, w ułamku sekundy ziomale zbaranieli. Drobna, bezbronna, starsza pani zaczęła śpiewać. Śpiewać, a zaraz potem tańczyć. Głośno, z przytupem, zadziornie nawet.

Napastników zamurowało. Sytuacja nie miała sensu. Nie miała osi.

I gdy tak pani Danusia tańczyła, nagle jeden z pijaczków czknął śmiechem i zaklaskał w dłonie. Jego koledzy podjęli rechot i zawtórowali głośnym tupaniem. Próbowali stepować, przysiadać, wywijać hołubce. Jeden tańczył z indiańska i pohukiwał jak sam „Winem-tu”, drugi sunął klasycznego walca z wyimaginowaną partnerką, trzeci wywijał pęcinami, symulując zbójnickie skoki przez ognisko, natomiast samo ognisko (to zapalne) zaczęło błyskawicznie przygasać.

Podczas wspólnego tańca zawieszono z kobiecie powrotem torebkę na ramieniu. Tańcząc kłaniano się jej. Ziomal zwany Cykorem ujął dłoń pani Danusi i uniósł ją do ust, aby złożyć na niej szarmancki pocałunek, poparty solidnym beknięciem, za które zresztą zaraz w przyklęku przeprosił.

Podwórze wrzało. Posesja otwierała okna. Do bramy wszedł pan Józek z żoną i psem rasy bulgocący terrrier.

Zbiry, wciąż tańcząc, wycofywali się w kierunku ulicy. Jeszcze któryś z nich splunął, inny beknął radośnie, jeszcze doleciał do nas z chodnika zbójnicki okrzyk.

Pani Danusia, nieco blada i zziajana, uspokajała sąsiadów. Powiedziała, że właściwie to śpiewała i tańczyła z bezradności i ze strachu. A także trochę ze złości.
Proszę się uspokoić – tłumaczyła jeszcze sąsiadom. Nic się nie stało. Ot, popili sobie i dokazują.

Co też pani mówi! Toż to typowe zbiry! – grzmiał ktoś z I piętra.

Tak, brzydko dokazują, - poprawiła się pani Danusia. Ale to pewnie dlatego, że nikt ich w dzieciństwie nie kochał.


PS. Pozwólcie Państwo, że skromnym życzeniem, ku sobie także skierowanym i w rym nieudolny ubranym, rzecz zakończę:

by nam na twarzach nie rosły błony,
grube, bezpieczne oczu zasłony,
i byśmy - z głową w bruk odwróconą -
nie folgowali płazim ogonom.