Współczesny orgazm jest jak współczesna szkoła niemiecka: laicki, konieczny, bezpłatny. Kto go w taki właśnie sposób nie doświadcza, jest społecznym frustratem.

Niewątpliwie żyjemy w epoce seksu na zamówienie. Seksu bez granic, zahamowań, bez tabu.
I w imię współczesnej ogólnodostępnej racji, że wszystkiego w życiu trzeba spróbować, wszystkiego dotknąć, doświadczyć, a życie odczuwać maksymalnie mocno, zanim cokolwiek odczuwać przestaniemy.

Tymże kopulacyjnym trendom patronują media: literatura, film, prasa, reklama.

Czarodziejski akt intymnego doświadczenia własnej płciowości poprzez drugiego człowieka
i dzięki drugiemu człowiekowi, akt łączący w sobie przez moment całą różnicę dwóch odrębnych światów i z którego początek bierze źródło pragnień i emocji najbardziej wzniosłych i wysublimowanych, także – często - najtragiczniejszych, staje się komunikatem medialnym.

Oto sacrum i profanum, duch i ciało, metafizyka ucieleśniona i biologia uwznioślona, niewyczerpalna skarbnica poezji i wieczna kolebka biologicznej rozkoszy – obnażone i bezbronne, leżą na kioskowym regale, przygniecione lśniącym drukarską farbą periodykiem pt. Poradnik Unijnej Gospodyni, w bezpośrednim sąsiedztwie przepisu na grzybki w marynacie z lewej i reklamy maści na trądzik z prawej strony.

Banalność owego położenia obok – przepraszam za kolokwializm – cotygodniowych pierdów kuchennych, znajduje swoje odzwierciedlenie w alkowie współczesnego Polaka.

Moda na związki programowo pozbawione intymności zatacza kręgi coraz szersze i zagarnia w swoje fal-liczne rozkołysanie, wciąż nowe rzesze fanów i fanek mocnych i mocniejszych jeszcze wrażeń, zwolenników skomasowanych grupowych odlotów, bywalców sal kopulacyjnych, (bo już nawet nie gabinetów), gdzie rozpusta sięga naszpikowanych kamerami sufitów, a same imprezy przybierają rozmiary odpowiadające ich romantycznym nazwom: Festiwal Spermy, Pandemonium Analne, Zagubieni w Fallicznym Lesie… itd.

Oddzielenie miłości od seksu uwalnia od ciężaru wierności, a w sytuacji gdy oboje partnerzy wyznają potrzebę owej schizmy, wszelkie dodatkowe bariery, mury czy płoty etyczne przestają się liczyć.

Tak powstają kluby Fling – miejsca zbiorowego seksu dla wszystkich, kluby Gang bang, gdzie podstawą zabawy jest oddawanie się kobiety wszystkim chętnym na sali, lub saloniki Echangisme, gdzie spotykają się pary szczególnie skore do wymiany swoich partnerów.

Tych i podobnych im, gonadalnych - nastawionych na zaspokajanie wszelkiego rodzaju miękkich perwersji centrów, jest znacznie i coraz więcej. Czy są to jedynie formy ucieczki od monotonii dnia powszedniego? Objaw w miarę dostatniej egzystencji znudzonego telewizją mieszczucha? A może sposób na zresetowanie strachu przed przemijaniem w ogóle? Falliczny krzyk duszy uwięzionej w ciele, którego celem jest rozpad i całkowita zatrata a formą ostateczną dwa wiadra wody i paczka soli mineralnych?

Niektórzy bywalcy tychże klubów, a także ci, którzy zaglądają do nich jedynie przez ciekłokrystaliczne końcówki swoich komputerów, skłonni są twierdzić, że grupowe doznawanie rozkoszy seksualnych wzmocniło ich małżeński związek, inni – na odwrót - rozstają się ze swoimi partnerami, bo nie potrafią puścić w niepamięć publicznej zdrady, którą wcześniej sami sprowokowali. Jeszcze inni szamoczą się pomiędzy potrzebą uczuciowej stabilizacji a pragnieniem intensywnych emocji, które dają im poczucie pełni życia.

Obryzgane potem, rozjuszone stado kopulantów wydziera z siebie zgodny okrzyk o lekkim tylko zabarwieniu intelektualnym: Szczytuję, więc jestem! Reszta to opium, hipokryzja i literatura. Reszta to banał i tłok w autobusie.

Ale, być może, ta orgiastyczna bulimia to następny miraż? Może w tym – wcale nie tak nowatorskim z punktu widzenia historii ludzkości – podejściu do życia od strony hormonalnej, kryje się następny zakręt, zaułek, ślepa uliczka, na końcu której seks, zredukowany do funkcji oddychania czy wydalania, nie przynosi już nic? Nie podnieca, nie pociąga i – o zgrozo - nie aktywizuje potrzeb rymotwórczych?

Nadzy, więc nieciekawi, smutni, bo odarci z czułości, zadyszani ciągłą pogonią za kolejnym szczytowaniem, wtuleni frykcyjnie w sąsiadów z naprzeciwka, którzy wpadli do nas na film zakończony przymusowa kopulacją po opróżnieniu dwóch butelek Kadarki, ockniemy się kiedyś w gąszczu jałowych, już nawet nie pożądań, ale zachcianek seksualnych, zrównanych zmysłowo ze zwykłą czkawką, czy sprośnym beknięciem po obiadowej golonce.

I nikt już nie zacytuje Leśmiana, nie sięgnie na półkę po Szekspira, nie zaprosi do pieszczoty Stinga czy Elvisa. A do flirtu (jeśli nam się taki zdarzy) z Erosem wystarczy w zupełności repertuar złożony z wyrazów: proszę,przepraszam, dziękuję, nie szkodzi.

Stwierdzimy wówczas z przerażeniem, że nie ma już przy nas starej, dobrej miłości, w której gwarantem prawdziwej rozkoszy cielesnego zjednoczenia był jednakże, że skorzystam tu z informatycznego żargonu - „utrudniony dostęp do aplikacji” lub tylko częściowe jej użycie z powodu „zbyt małej ilości programów wtyczkowych”.

A wtedy - uzbrojeni w latarki, naftowe lampy i zapalniczki, wejdziemy w lasy Amazonii i na urwiska Tybetu, aby szukać jej, niby świętojańskiego robaczka, pośród innych, prymitywniejszych od nas ludów.

I kto wie czy nie odnajdziemy wreszcie zapomnianych wzruszeń gdzieś, za Kręgiem Polarnym, pośród, średnio podobno jurnych, Eskimosów.