Wróbelek, jak ogólnie wiadomo, różni się tym, że ma jedną nóżkę bardziej. A jak rozpoznać, dajmy na to podczas spaceru brzegiem jeziorka Rusałka, czy podpłynął do nas łabędź, czy łabędzica? To proste; wrzucamy do wody kawałek bułki: jeżeli połknął, łabędź, jeżeli połknęła – łabędzica.

I jeszcze zagadka, na którą odpowiedź przesyłać możecie na adres redakcji, lub gdziekolwiek. Nagród i tak nie mamy. A nawet nie taty. Mamy, bowiem znacznie ważniejsze sprawy na laptopach:

Ale zagadkę zadam.

Wróbelek na gałęzi siedzi, czy kuca? A może cupie?

Powiecie, że bzdury tu wypisuję i starymi dowcipami epatuję. Mnie jednak chodzi o rzecz daleko poważniejszą. O różnice społeczne. A także obyczajowe. Hmm… pewnie nawet i o kulturowe.

Studiuję wróbelka od dawna.

Jest mi bliski, ponieważ ja też różnię się, a nawet bardziej.
Powinowactwo moje z wróbelkiem wywodzę choćby z faktu, że tenże sympatyczny ptaszek w miastach masowo ginie. W tym ginie i w Szczecinie. A szkoda, bo wróbelek nie brudzi przy swoim gnieździe (jedynym ptakiem brudasem jest pod tym względem gołąb).

Ja też, jak się wydaje, ginę. A to dlatego, że:

nie nawykłem pluć na chodnik.

Przemierzam co dzień trakty miejskie, a nawet zaułki różne słabo oświetlone i ani razu nie splunę. I nie o to chodzi bynajmniej, że ja pluję na plucie, ale o to, że rodzice zapomnieli mnie tego nauczyć. Cóż - trudno. Trzeba próbować żyć z tym mankamentem. Z tą jakąś wróblowatością moją.

Nie jestem zresztą w tej przypadłości osamotniony. Spotkałem kilka osób, które zachowują się podobnie. W dodatku pozostali mieszkańcy Szczecina są tolerancyjni. Jeszcze nikt nie zwrócił mi uwagi, że nie pluję.

A jednak czuję się jak oszust.

Bo niektórzy pewnie sądzą, że jeżeli w miejscu publicznym szczędzę flegmy, to widocznie uiszczam się na rzecz ludności w jakiś inny sposób. Na przykład puszczam w tramwajach zdradliwe bąki i rachunki się wyrównują. Albo mocz oddaję chyłkiem i pokątnie. Tu i tam a nawet ówdzie. Ha! Nie oddaję.

Ja nie wydzielam publicznie i już.

Nie wydzielam także za pomocą organu powonienia. A inni tak. Ostatnio widziałem jak starszy pan ustrzelił nosowym wysiękiem sporą wiewiórkę. Na cmentarzu rzecz miała miejsce. Ale przecie, jak wiadomo, wiewiórek mamy zatrzęsienie. Więc spoko.
Gorzej, gdy takie nosowo-nośne „wynurzenie” trafi komuś na odzież. Albo… no, mniejsza z tym, na co trafi.

Gnębi mnie jednak własna postawa.

Wiem, że nieładnie tak się różnić (zwłaszcza bardziej). Chciałbym przecież, aby nasze miasto traktowane było nie jak nieskładny konglomerat różno-kulturowy, za jaki zresztą od dawna uchodzi, nie jako spolaryzowana masa etnicznych sobków, ale jako civitas na tyle ujednolicona, by zrealizować zamysł nasz ambitny, przyznania miastu za lat kilka tytułu Europejskiej Stolicy Kultury.
Lub Centrum Obyczaju chociażby.

Obyczaju ulicznego wydzielania.

Dlatego uporczywie kombinuję jak się poprawić.

Wczoraj wymyśliłem na przykład, że kupię sobie wielkiego psa. Będziemy się przechadzać po śródmieściu i rżnąć w widocznych miejscach takie kupy, jakich jeszcze nie było. Tak, tak, obaj. To znaczy ja jednak bardziej w parku. Dodatkowo zadbam o to, by bydlęciu z pyska zwisały całe firany gęstej śliny, którą będzie zostawiało na płaszczach przechodniów. Wystarczy dodać czworonogowi do picia łyżeczkę szamponu Schwarzkopf. Może właśnie tym sposobem zrekompensuję społeczeństwu moje dotychczasowe przejawy socjopatii.

Bo ona – ta socjopatia – spora, a nawet sporsza jest znacznie. 

Ponieważ usilnie pracuję nad sobą dalej i staram się dostrzec inne jeszcze wypaczenia, przyznam się do odstawania od ogółu w dodatkowym zakresie - publicznego żucia gumy. Nie żuję gumy w autobusach, tramwajach, metrze, ani nawet w muzeach, kinach i restauracjach. Jest ze mną jeszcze gorzej:

Nie uprawiam gumy wcale.

Wiem, że to postawa aspołeczna, że lekarze po skontaktowaniu się z ulotką, bądź farmaceutą dołączonym do opakowania, gremialnie zalecą mi głośne, publiczne żucie w celu uzyskania mroźnej świeżości spojrzeń, dajmy na to pasażerów komunikacji miejskiej. Ale ja nie odpowiem na apel! Wiem także, że żucie gumy zastępuje pielęgnację jamy ustnej, co przynosi krajowi znaczne oszczędności w strategicznych zasobach pasty do zębów, szczoteczek itp. A jednak nie żuję.

Stąd wyglądam jak mięczak.

Człowiek żujący, wyrabia sobie bowiem mięśnie twarzy. Jednemu rusza się coś pod gardłem, drugiemu nabrzmiewa i pulsuje żył w okolicy skroni, a każdemu uwypuklają się mięśnie żuchwy, co upodabnia żujących do pana Połomskiego, albo chomika.

Makabryczne, albo karykaturalne grymasy rysujące się na twarzach ludzi ofiarnie żujących z otwartymi ustami, z pewnością odstraszają złe duchy pogaństwa, które, jak wiadomo, licznie uwijają się pośród każdej publiczności, chcąc nas przekabacić na swoją podłą – z reguły germańską - modłę.

Zbiorowe gumo-gębo-gniecenie dobrze przysługuje się także utrzymaniu chodników, publicznych schodów, tarasów, przejść i innej zagospodarowanej przestrzeni wspólnej, przez pokrywanie ich warstwą elastycznego impregnatu. To dlatego służby miejskie nie zeskrobują czerniejących placków, widocznych wszędzie pod naszymi stopami. Placki te nie przepuszczają wody, a kiedy uzbiera się ich więcej - potrafią także tłumić szkodliwy hałas miejski.

Najgorsze - że nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.

Może tylko to, że mając w ustach gumę, mam wrażenie jakbym trzymał w ustach gumę. Czyli coś niejadalnego. Ropopochodnego. Nierozpoznawanego przez mój metabolizm jako pokarm.
Nie wiem, czy kiedyś to pokonam.

Oto moja publiczna spowiedź.
Pewnie łatwo mi jej nie wybaczycie.
No, chyba, że także się różnicie. 

Pozwólcie, że jako pointę przytoczę tu zawołanie poety, także wszak szczecińskiego, Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego:


Wróbelek jest mała ptaszyna,
wróbelek istota niewielka,
on brzydką stonogę pochłania,
lecz nikt nie popiera wróbelka.
Więc wołam: Czyż nikt nie pamięta,
że wróbelek jest druh nasz szczery?!
........................................................
kochajcie wróbelka, dziewczęta,
kochajcie do jasnej cholery!