Żaden taryfiarz, kontroler biletów, sprzedawca, barman, sąsiad czy inkasent firmy Enea, nie wyprowadzi mnie z równowagi.

Już pod koniec listopada postanowiłem, że pod koniec grudnia coś postanowię.

Decyzja owa, poprzez swoją wczesność, a także, jak mi się wydawało, bezkompromisowość, podbudowała mnie i mocno uwertykalniła moje, zwisłe już cokolwiek roczną abnegacją, morale. Tak, byłem silny. Silny i zapobiegliwy.
A także przewidujący. Postanowiłem oto i postanawiałem w chwili jednej i w chwili trzeźwej, a to było dużo.
Było więcej nawet. 

Nie wiedziałem wprawdzie jeszcze, co postanowię, ale – jako że rok 2010 był wyjątkowo nerwowy – zakładałem, że postanowienie moje (gdy już dostatecznie się narodzi
i ostatecznie ukształtuje) dotyczyć będzie umiaru w emocjach. Powinienem zniwelować oto licznie otaczające mnie roku zeszłego doły i dołki psychiczne, a także pochopne
i gwałtowne uczuć ekstazy, po których moja droga życiowa wyglądać zaczynała, jak szosa krajowa A4 na odcinku pomiędzy Szczecinem, a Żelaznogorskiem.  

I żaden taryfiarz, kontroler biletów, sprzedawca, barman, sąsiad czy inkasent firmy Enea nie wyprowadzi mnie z równowagi. Takoż żaden flirt, romans, przygoda, czy chwilowe, alkoholem stymulowane serca poruszenie, nie zawładnie mną na tyle mocno, abym oszalał, zbzikował czy zwariował tak, by mi odbiło i  mentala zamroczyło.

Starzejesz się – myślałem.Starzejesz się i potrzebujesz równowagi, dyscypliny, i spokoju. Dlatego musisz coś zdecydować, coś podjąć, coś uporządkować.  
Niesflekowany kacem, nieprzymuszony przez rodzinę, żonę, a nawet przez kolegów, sam i przed sobą samym, przyrzekłem sobie, że postanowię. I że postanowię dostatecznie mocno.

To, co postanowię, czemu zaprzeczę, czego zaprzestanę, lub też – aby możliwości konfiguracji decyzjonalnych ostatecznie wyczerpać - co zacznę w Nowym Roku systematycznie wykonywać (lub też czego wykonywania zaprzestanę) - nie miało w tym wypadku większego znaczenia.

Ważna była sama decyzja.

Tak - myślałem, zbierając przytępionym nieco ostrzem Mach3 Turbo poranny zarost z policzka. Tak trzymać.
A najważniejsze: nie zdradzać się przedwcześnie z podjętej decyzji.
Przeciwnie nawet; żyć tak, jakby rok nie miał się zaraz skończyć, jakbym tkwił ciągle w  wewnątrz kanikuły, w ruchu, rozpędzie, w rozbiegu, w trakcie, w środku, a nie pod koniec.

Bo i lepiej by początek nic nie wiedział, że końcówka postanowiła.

Tak oto przekroczę cezurę przełomu, wejdę w Nowy Rok jakby nigdy nic, bez choinki, bez nocnego TVN-programu i porannego kociokwiku. Pójdę na spacer. Połażę po Jasnych Błoniach i gdy minie północ, powrócę do domu i spać się położę. A rano zacznę żyć już inaczej.  Żyć wedle podjętej, wedle nowej, jasnej reguły.  

Rankiem 1 stycznia, zaraz po śniadaniu podejmę decyzję. Ale nie wcześniej. Bo gdyby wcześniej, to sam bym się przed sobą zdradził i powoli, ale w sposób nieunikniony, ważyć począł tę decyzję, oceniać, przyglądać się jej, wątpić wreszcie w jej słuszność, w sama potrzebę jej podjęcia i – o znam ciąg dalszy początku decyzji mojej  upadku – konfrontować ją z innymi, nie podjętymi postanowieniami.

Bo może i inna byłaby lepsza? Może powinienem tu zaniechać, a tam powziąć? A jeżeli nie tam, no to może gdzie indziej? Jaka bowiem pewność, że ta najlepsza i najbardziej potrzebna? Że ta, a nie inna szansę ma na dotarcie choćby do końca 2011 roku? Wszak walka o samą słuszność podjętej decyzji, o jej zasadność, postanowienie moje może nadwyrężyć.  A przez to osłabić je i zniechęcić. Więc lepiej milczeć.  Milczeć nawet przed sobą. Przede wszystkim przed sobą. I milczeć po to, by podjąć niejako zza węgła i z zaskoczenia. A wtedy dotrzymać. Zęby zacisnąć i wytrwać. Cokolwiek to będzie.
Wszyscy znacie te publiczne dyskusje o noworocznych postanowieniach, te radiowo-telewizyjne dysputy o potrzebie moralnej odmiany, naprawy wad i zdrowia ulepszenia.

Żałosne, nędzne, miałkie, sztampowe ględzenie.

Bo jaki procent tych corocznych „decydentów” w postanowieniu swoim tak naprawdę choćby rok wytrzymuje? 1 %? 1 ‰?
Gdyby więcej - z roku na rok społeczeństwo, sąsiedztwo, rodzina stawałyby się lepsze, mądrzejsze, szlachetniejsze.  Ludzie byliby uprzejmiejsi, zdrowsi i wciąż bardziej trzeźwi.

 A czy tak jest? Rozejrzyjcie się wokoło. Spójrzcie na Waszego sąsiada, szefa, wykładowcę, kolegę. Zajrzyjcie na koniec w głąb lustra i powiedzcie, czy tamten facet lub facetka ze szkła na Was patrzący,  kryształem z roku na rok się bardziej staje? Od kiedy nie palicie? Nie pijecie? Nie cudzołożycie? Kto z Was (poza studentami seminarium duchownego) potrafi omówić, choć jedną z licznych encyklik ogłoszonych za życia Jana Pawła II?

Ja wiem, co tu jest grane.
I powiem Wam to.
Decyzja powinna iść z Insajda. I z cicha powinna iść. Z cicha i z mocna. Wielkie afisze byle wiatr gwałtowniejszy porozrywa.
Prawdziwa moc wewnątrz jest.

Moc jest w insajdzie.

Kto krzyczy, słabym jest i niezdarnym.
Ja milczę.

Dlatego jeszcze nie przegrałem. Nie przegrałem, bo nie podjąłem.  Bo milczę przed sobą
i ciągle ważę. I dopóki sam nie wiem – nic mnie nie złamie, nie ośmieszy, nie odwiedzie.