Kultura klasyczna, przekazała nam w literackim spadku wiele pięknych opowieści o bogach, semi-bogach (Herosach) i o tych, którym bogami być nie dano, czyli śmiertelnych homoidach.

Grecy pragnęli uwznioślić nieco człowiecze przywary poprzez wniesienie ich na Olimp, a zarazem uczłowieczyć samych bogów, obarczając ich swoimi słabościami i sprowadzając z gór, z podziemi i z morskich głębin, do swoich pałaców, domów, parków i ogrodów.

Wśród wielu dzielnych i zaradnych facetów umieszczonych w greckim panteonie, niepoślednie miejsce zajmuje jeden zwłaszcza, (prawie) niemożliwy do pokonania wojownik, - Achilles.

Do całkowitej nieśmiertelności, którą zapewnić chciała synowi jego matka Tetyda, zabrakło mu jedynie skrawka ciała, a dokładnie jednej pięty, za którą rodzicielka trzymała bobasa podczas zanurzania go w nurtach Styksu, które to miały wyposażyć przyszłego wojownika w odporność dozgonną, a raczej – jako , że Achilles „zgonny” wszak miał nie być - wieczystą.

Bał się więc syn Peleusa o swą muskularną, acz nieco wybrakowaną kończynę, skrywał ją skwapliwie w obuwie; a to w sandał z drzewa hebanowego wystrugany, a to w lekki adidas, a to w kozak solidny jakością polskim wyrobom obuwniczym z Group OLIP Polska w Kłobucku podobny.

Niestety. Inny, nie mniej mityczny i równie zaradny fighter, - Parys, niechętnie nastawiony do rzeczonej pięty Achilla, a także, a właściwie przede wszystkim, do jej właściciela, zaatakował podczas ogólnej nawalanki o przystojną Helę w miejscowości Troja, ortopedyczną słabość swojego przeciwnika i za pomocą kawałka gałęzi oraz sznurka powiązanych do kupy zwanych dalej „łukiem” pozbawił go tytułu międzynarodowego czempiona walki wręcz.

W ten to sposób, powalając Achilla na glebę, zafundował mu jednostronną wycieczkę w rejony Pól Elizejskich oraz sławę jemu, jego pięcie i – przy okazji - sobie samemu, po czasy współczesne i na wieki wieków.

Mit jak to mit; odrobinę prawdziwy, barwny i niegłupi, gdy odczytać go w sposób ogólniejszy, a nie li tylko, jako starożytną historyjkę o męskiej bijatyce z powodu kiecki z chorą piętą w tle.Ostatecznie i komisarz Malanowski i detektywi tefauenowskiego W11, barwniejszych przygód w pracy swojej często doświadczają. A z pięt ich, wnukowie nasi pisać rozprawek w szkołach raczej nie będą.

Ale co ja tak wciąż boso i starożytnie. Chłód mamy dookólny i współczesność dawno nastała.

Wsiądźmy w Rydwan Czasu. Już? Oto plac Rodła w Szczecinie.

Od Wojny Trojańskiej minęło z górą 20 wieków, a tu bój o pięty ciągle trwa. I trwa nieustannie. Przejście dla pieszych przy al. Niepodległości na wysokości placu Rodła, vis a vis ruchomych schodów.

Krew, zwłaszcza w piętach, tężeje.

Tym bardziej, że nie tylko pięty, ale i palce są tu przez zmotoryzowanych Parysów równie zajadle atakowane.

Krew w stopach tężeje.

Ale cóż tam stopy, gdy rydwany wielkie jak konie trojańskie, żelazem obite, ropą opite i przez hordy dziarskich Achajów prowadzone.

Krew w mózgach tężeje.

Hiszpanie mają swojego dorocznego ulicznego berka z kilkusetkilogramowym bykiem w roli goniącego, zwaną San Femin, Portugalczycy rozbuchany ciałami uliczny Karnawał w Rio, Niemcy kończą okres karnawału przy pomocy Weiberfastnacht - święta podczas którego kobiety obcinają mężczyznom (….. tu pauza dla wrażenia) - krawaty by opanować miejskie urzędy; my, szczecinianie, powinniśmy wypromować codzienny Konkurs Uciekającej Pięty.

Z nagrodami.

Główna nagroda – życie. Druga nagroda – życie bez wózka. Do tego różne upominki za Wesołe Uniki.

Niejednego tu ubito, a wielu okaleczono. Przed kilkoma miesiącami zginął w tym miejscu starszy mężczyzna. Na samym środku tzw. strefy neutralnej. Pod ciężarówką. Kierowca także – jak mityczny Parys użył łuku. Z tą różnicą, że był to łuk jezdni.

Dziadek na nie miał szans. Nie tylko w obrębie pięty.

Tam wkrótce znowu ktoś zostanie powalony.

A przecież procedura przechodzenia przez jezdnię jest/powinna być tu taka sama, jak w tysiącach innych punktów miasta i w większej części cywilizowanej świata. Na przykład: światło czerwone – palimy papierosa, światło żółte - rozdeptujemy peta butem, światło zielone – startujemy do stojącej na przystanku trójki. A jednak nie. Nie tu. A w każdym razie nie w zgodzie z właścicielami rydwanów. Światło zielone dla pieszych znaczy tu dla kierowców tyle, co: dowal po zaworach, co – w wolnym przekładzie na achajski znaczy - napinaj łuk. A piesi najczęściej już wtedy są w połowie przejścia.

Z pozycji pojazdu odbywa się to mniej więcej tak: Kierowca stwierdza już podczas brania wirażu, że zdąży przed przechodniami „smyrgnąć” i staje na pedał, śmigając o centymetry przed palcami grupki pokonującej jezdnię. Ale to nie wszystko. Dźgając bowiem piętą swoje mechaniczne konie, zapomina jednocześnie, że i on także, on – szybki i żelazny, sam także bywa owym przechodniem, któremu właśnie gumowymi kopytami palce może zmienić. Nie pamięta, że przechodnie mają to do siebie, że najczęściej lubią przechodzić przez jezdnię w sposób niezorganizowany, bezmyślny, rzec można stadny wprost.

A skąd to wynika? Wynika to stąd, że oni właśnie poczynili w Galaxy zakupy. Niektórzy jednak ciągle nie są pewni, czy włożyli do torby wszystkie wiktuały i czy w odpowiednią kieszeń upchnęli portfel. Więc sprawdzają. Albo patrzą czy tramwaj nie nadjeżdża. Albo szukają akurat telefonu, który odezwał się właśnie gdzieś tam, pod flaszką z olejem, lub w kieszeni innego przechodnia, który ustawił sobie podobny sam sygnał nadchodzącej rozmowy.

Mniejsza z tym. Mają zielone to idą. Są bezpieczni. Przed nimi następna jezdnia i tam trzeba zdążyć. Żarówki w sygnalizatorach nie świecą w nieskończoność. Zwłaszcza na tym przejściu. Miasto także na światłach oszczędza.

A więc jedna grupka, ta startująca, jako pierwsza, za nią następna, mniejsza, spóźniona, później jeszcze jedna, w końcu już same pojedyncze pięty i palce, a w lecie to i kolana, to tu, to tam i chaos, potupywanie, dreptanie, marudzenie… Pomiędzy tym całym bałaganem petro-rydwany wylatujące z łuku jezdni z prędkością często przekraczającą legalne 50 km/h w obszarze zabudowanym.

A nad tym wszystkim, z kawiarni na 22 piętrze, duch Achilla spogląda z zazdrością i podziwem na ulicę. Że te pięty tam na dole takie chyże, śmigłe, takie żywotne, choć całym górnym do nich dodatkiem bez reszty śmiertelne. Ale unikają. A on nie zdołał.

Spacerując po Szczecinie czuję się dziwnie mały i mniejszy jeszcze. Nadto niepotrzebny i bezsilny. Może zbyt często z domu wychodzę?

Pozdrawiam mocarnych, zmotoryzowanych Parysów. I apeluję w imieniu słabej tłuszczy achajskiej: Panowie, mniej pary bo suw się od niej wydłuża i skończyć się może poza pasami dla pieszych.

A trafiona przez was kolejna pięta do historii dalibóg - nie wejdzie. Zresztą, nie wiadomo czy w ogóle by chciała. Nie marzymy by umierać z dumą na przejściu dla pieszych. W błocie, w pośpiechu, z zakupami czy z telefonem w dłoni. W ogóle nie chcemy raczej umierać. Takie dziwne czasy nastały. Może także dlatego, że w domach oczekują nas piękne Heleny z rybą po grecku?