Coś w nas, Polakach, słusznie śmierdzi. Coś od Średniowiecza już tkwi i gnije.

Stare nowe serce.

Kilka landrynkowatych uliczek obwieszonych szyldami reklamującymi zakłady dentystyczne, biura projektowe o obcojęzycznych nazwach, salony piękności itp. itd. I puby, kawiarnie, piwniczne restauracje walczące pomiędzy sobą o byt, o utrzymanie się choćby na poziomie piwnicznej powierzchni. Proteza, kolorowa, plastykowa proteza miejskiego serca, którego Szczecin tak naprawdę nigdy nie miał.
Uliczny układ krwionośny, którym swobodnie spływać powinna tu rzeka ludzi, krew każdego Starego Miasta, tu ściśnięty, niedrożny, zablokowany wieloma zastawkami licznych na Podzamczu remontów, rekonstrukcji i przebudów.

Niekompatybilność.

Oderwanie od głównych arterii komunikacyjnych, sprawia, że Starówka z lotu ptaka wygląda jak dziecięcy bohomaz, jak garść upuszczonych tu przypadkiem z samolotu barwnych klocków.

Z jednej strony szara klucha Odry, z drugiej zwarte mury Zamku wiszącego nad pastelowymi uliczkami nowej Starówki dziobami wież, spoza porośniętej gęsto krzewami i drzewami przyzamkowej skarpy.

Z jednej strony rozdłubane, niemal nieprzejezdne uliczki rejonu baszty Siedmiu Płaszczy, z drugiej ul. Wyszyńskiego, główna arteria wyjazdowa ze Szczecina, najruchliwsza, najszersza, najbardziej nieuważna, najmocniej „zajechana”.

Wyjeżdżający za Odrę, z nogą na gazie, chcą jak najprędzej wskoczyć samochodem na most Długi i opuścić „korkogenny” rejon; wjeżdżających te same wiodą motywy, choć w przeciwną skierowane stronę.

Cichnie słońce.

Jeszcze broni się przed odejściem; jeszcze plamę złotą na sosnową korę pacnie; jeszcze zza liści zerknie, że oczy ku ziemi mrużysz, ale już oddaje pola gałęziom. I zostaje zdyszana ulica za bramą, którą przekroczyć trzeba kiedyś na pewno raz jeszcze.

W jedną tylko stronę.

Stare drzewa, starannie dobrane nawet pod kątem koloru kory i liści. Unikatowe, egzotyczne rośliny zasadzone z dokładnością do jednego centymetra. Przemyślany, zaprojektowany, jako dzieło sztuki (a przy tym nieprawdopodobnie praktycznie wytyczony) park widokowy, choć można by powiedzieć przekornie, z myślą o tych, których doczesność w tej ziemi została zamknięta: Ogród Bez Widoków.

Tutaj duchy mówią wieloma językami. Ale zjawy nie krążą wokół grobów i pomników, aby straszyć lub medytować.

Szczeciński Cmentarz Centralny to jakby Geist-weinen-park - park płaczących duchów.

Przejdźcie się tam nocą, siądźcie przy którymś grobie a zobaczycie niemieckich obywateli – mieszkańców Szczecina, którzy zbierają się przy cmentarnej kaplicy i uformowawszy nieżywą Paradę Równości chodzą alejami i ścieżkami by niemo łkać i narzekać.

Bo szczątki ich ciał wyrwano ziemi i zbezczeszczono.

Włosy ich rozwiane, mgliste szaty oblekają wystygłe niebytem kości, przezroczyste ciszą serca chwytają pazury wspomnień albo krzewów, którymi pozarastały dawne mogiły.

A jest tych duszyczek ponad 150.000. Sprawiono im tu niegdyś porządne groby, a tym bogatszym kładziono u wezgłowia także kosztowności. Taki był obyczaj. Chowano ze Schmuckiem.

Po wojnie przyszli osadnicy ze Wschodu i wydarli ziemi wszystkie trumny. Polscy grabarze uchodzili po wojnie za bogaczy. Żadnej dziurze w ziemi, żadnej trumnie nie przepuścili.

Mogli to robić tym łacniej, że komunistyczny zarządca miasta pomijał życie i śmierć niemieckiego obywatela. Jakby tu nie mieszkał, jakby nie umarł.  

Wir sind hier nicht gekommen, wir sind kehren da! Myśmy tu nie przyszli, myśmy tu wrócili – głosili butnie nowi gospodarze.

Głosili i rabowali.
Swoje brali.

Z pomników, które traktowane były jak dzieła sztuki i zdobywały nagrody na międzynarodowych konkursach rzeźbiarskich po wojnie wykonywano krawężniki i śmietniki. Burzono i wywożono grobowce, odzierano ze złoceń i rozbijano.

Dzisiaj już nie ma co kraść i nie ma czego ziemi wydzierać. Ale i teraz kradzież kwiatów nie jest rzadkością. Nie jest rzadkością wyrywanie krzyży i przenoszenie nagrobnych płyt.  No i zawsze jeszcze można bardziej cmentarz zaniedbać.

Ale i fantazji nam w obrębie Centralnego nie brakuje. Niedawno obiegło Internet zdjęcie szczecińskiego grabarza, który wlazł do trumny, po czym kazał opuścić się do mogiły i w tej pozycji urządził sobie sesję zdjęciową.

Kabotyn na usługach wieczności.

To wszak niemal powzięta z Hamleta szekspirowska dysputa z czaszką. Tylko, że obywatel grabarz wyznał, iż chciał takim zdjęciem zrobić wrażenie na swojej dziewczynie.
Na rozkład ją brał.

Coś w nas, Polakach, słusznie śmierdzi. Coś od Średniowiecza już tkwi i gnije. Widać to chociażby po stosunku do zwierząt. A także do umarłych. Po szacunku względem kontrolera i prezydenta.
Po sposobie, w jaki dyskutujemy o smoleńskiej katastrofie.

W trakcie pisania felietonu wsiadłem do ósemki, aby znad Odry dotrzeć na Ku Słońcu.

Chciałem pośród mogił wyczuć tętno miasta.

Podczas oczekiwania na tramwaj widziałem jak w przeciągu 7 minut 5 samochodów przejechało przejście dla pieszych na czerwonym świetle.

Mówicie, że nie trzymam się tematu?

Hmm…