Nie tak dawno, podczas spotkania ze znajomymi, jeden z kolegów podsumował opowiadaną historię dwoma słowami – trzeba żyć. Pamiętam, jak po usłyszeniu tego stwierdzenia nastąpiła chwila cisza, podczas której prostota tych słów docierała do każdego z nas. Oczywiście później rozmowa nasza potoczyła się w kierunku tematów filozoficzno-egzystencjalnych, a jak wiadomo o tych kwestiach można rozmawiać bez końca.

Wracając owego wieczora do domu analizowałam sobie, że człowiek w swej istocie ma wrodzoną zdolność do ciągłego poszukiwania problemów, jak i zmartwień. Mało tego, sama znam osoby, które jak nie mają powodów do narzekań, są po prostu nieszczęśliwe. Nie wiem z czego to wynika. Czy naprawdę potrzebujemy jakiegoś haczyka, na którym zawieszamy swą szarą rzeczywistość?

Zadzwonił telefon…

Trzeba żyć – przypomniałam sobie o tych słowach dopiero po wydarzeniach z pamiętnej już soboty 10 kwietnia 2010. Byłam wtedy w drodze do Poznania. Miał to być miły dzień spędzony z koleżanką na „wałęsaniu” się po mieście aspirującym do bycia stolicą życia studenckiego. Zadzwonił do mnie tata z wieścią, że rozbił się samolot. Wstyd przyznać, ale odpowiedziałam, że takie życie i czasami samolotom zdarza się w tak nieszczęśliwy sposób kończyć swój lot. Wystarczy tylko włączyć kanał informacyjny, by od razu zostać zasypanym lawiną nieszczęść, klęsk czy katastrof współczesnego świata. Dopiero po kilku sekundach uzmysłowiłam sobie, że to był NASZ samolot, gdzie w obliczu tragedii nie powinno stanowić to żadnej różnicy. A jednak było inaczej. Będąc już w Poznaniu razem z koleżanką weszłyśmy do sklepu ze sprzętem grającym, gdzie oczom naszym pojawiły się komunikaty: tragedia w Smoleńsku, prezydent nie żyje, nikt nie przeżył. Koszmar. Nikt nie wiedział jak się zachować. Jedni płakali, drudzy słuchali wiadomości w milczeniu, jeszcze inny na głos wypowiadali swoje przypuszczenia spiskowo-szpiegowskie. Ludzie dzwonili do siebie przekazując sobie nawzajem te dramatyczne informacje. Każdy słuchał wiadomości z nadzieją, że to może jakieś przekłamanie. Czas niestety pokazał, że to nie była żadna fikcja, tylko tragiczna prawda.

Czas włączyć patriotyzm

Trwa żałoba narodowa. Telewizja pokazuje jedynie relacje ze Smoleńska i sylwetki zmarłych pasażerów, a z radio dobiegają nas tylko ballady lub arie operowe. Wszyscy łączymy się w bólu, choć każdy zaistniałą sytuację przeżywa na swój sposób. W niedzielę przez Warszawę przejeżdża kondukt odprowadzający Lecha Kaczyńskiego do jego Pałacu. Płacz, smutek, powiewające na wietrze flagi i rzeka kwiatów rzucanych przed karawan. Następnego dnia pojechałam do Warszawy. Czemu? Nie wiem. Bo wypadało tam być? Może dlatego. Ale bardziej dla samej siebie. Odstawiłam na bok przekonania polityczne i nie wiele się zastanawiając wsiadłam do pociągu. W końcu jesteśmy świadkami tworzenia historii, więc trzeba to przeżyć, najlepiej wspólnie. Wtorek – Pierwsza Dama wraca do kraju. Znów szloch w piersiach, wszyscy pędzą by godnie ją powitać. W tamtej chwili również czułam wzruszenie z domieszką żalu po tak nagłym odejściu tak wielu osób. Ręce mi się trzęsły, gdy zapalałam symboliczny znicz. Stałam w ciszy i skupieniu w tym tłumie okalającym Pałac Prezydencki. Początkowo atmosfera panująca na placu wydawała mi się bardzo podniosła. Wszędzie barwy biało-czerwone, wszędzie ludzie z tulipanami, które można było kupić na każdym rogu. Szybko jednak ten stan emocjonalny przeminął. Zaczęły się przepychanki i specyficzne komentarze. Ale taka jest już chyba psychologia tłumu, w którym każdy stara się jakoś zaistnieć. Będąc w stolicy prawdopodobnie chciałam poczuć spełnienie obywatelskiego obowiązku. Czy było to słuszne? Trudno stwierdzić, bo stan wzruszenia jaki towarzyszył mi w drodze, przeszedł w stan zdenerwowania, który towarzyszył mi podczas podróży powrotnej, jak i później.

Pamięć krótkotrwała

Dlaczego tak jest, ze ludzie stają się solidarni dopiero w obliczu tragedii? I dlaczego ten stan jest tak krótkotrwały? Kolejne pytanie to czy musi stać się jakieś nieszczęście, abyśmy zaczęli doceniać to co mamy?  A może inaczej. Czy czyjś dramat paradoksalnie buduje poczucie naszego szczęścia? Uzmysławiamy sobie wtedy – trzeba żyć. Zaczynamy doceniać małe przyjemności życia codziennego: to, że słońce świeci, że spotykamy się z przyjaciółmi, że ktoś powiedział nam miłe słowo. Staramy się chwytać nawet pojedyncze chwile z mijającego dnia. Jest to niestety stan krótkotrwały. Szybko zapominamy jak to jest cieszyć się z drobnostek. W komplementach szukamy podtekstów, a na spotkaniach najlepiej się rozmawia o nieobecnych. Nasze małe problemy ponownie urastają to wielkości olbrzymich, a my absurdalnie znowu jesteśmy szczęśliwi – bo mamy czym się martwić.

Razem czy osobno?

Dziś jest poniedziałek, 19 kwietnia. A ja stwierdzam, że po całym tym tygodniu czuję się pusta uczuciowo. Skończył się smutek, skończyły się łzy, pozostały jedynie kwestie do przemyślenia Przyczyniły się do tego media. Mówi się o nich czwarta władza i tak jest faktycznie. To one kształtują to co słyszymy i widzimy. I chociaż dla Polski czas jakby się zatrzymał, to jednak życie toczyło i toczy się dalej. Tymczasem jako społeczeństwo chcąc nie chcąc wyłączyliśmy się z obiegu świata informacyjnego, tworząc tym samym stan osamotnienia i alienacji. Czy słusznie? W końcu trzeba żyć i to nie tylko sobą.