Spektakl w reżyserii Ireny Jun ściągnął na widownię publiczność głównie gimnazjalną i licealną. Wpłynęło to niestety na jakość odbioru przedstawienia- młodzi widzowie w schludnych mundurkach niezbyt schludnie reprezentowali swoje szkoły i wielokrotnie ich kwestie były słyszalne lepiej niż kwestie aktorów.
Tristan- najwierniejszy, najdzielniejszy rycerz króla Kornwalii, Marka, pogromca największych wrogów królestwa, w końcu sam stał się jego największym wrogiem. Na skutek wypicia feralnego, zaczarowanego napoju, pokochał z wzajemnością Izoldę, przeznaczoną na żonę dla jego władcy. Zdrada, o której szeptali królowi zawistni kornwalijscy magnaci, w końcu wyszła na jaw. Marek długo nie wierzył w niegodziwość najwierniejszego rycerza i swojej żony. Gdy ujrzał kochanków razem, kazał ich bez sądu spalić na stosie. Jednak losy Tristana i Izoldy potoczyły się inaczej, i wiele jeszcze przeżyli zanim spotkał ich tragiczny koniec, bez którego romans rycerski nie byłby romansem rycerskim...
Gloryfikacja zdrady, pusty patos miłości tyleż niemożliwej i nieskończonej, co przypadkowej, mającej swe źródło w magicznym napoju. Naiwność twórców wszelkich epok dionizyjskich, w których ślepa, niemoralna często namiętność każe częściej "mieć serce i patrzeć w serce" gardząc "mędrca szkiełkiem i okiem".
Sama adaptacja celtyckiej baśni bardzo ciekawie prezentuje się w warstwie scenografii. Odpowiedzialny za nią Jerzy Kalina dowiódł pomysłowości, dając przykład jak wiele można zrobić "z niczego". Drewniany podest gdy trzeba, jest królewską komnatą, innym razem szafotem z płonącym stosem. A nawet lasem, gdy wymaga tego akcja sztuki- jego deski unoszą się do góry na kształt drzew. Kiedy natomiast Tristan i Izolda płyną przez morze, nad sceną pojawiają się poziomo wiszące drewniane bale, które kołysząc się miarowo imitują zarówno fale, jak i burty statku.
Gra aktorów bez większych zarzutów, choć z racji samego klimatu rycerskiego romansu nie dało się uniknąć naiwnego i wyolbrzymionego patosu, który wśród młodej antykulturalnej widowni budził tylko śmieszność. Jednak spektakl skupiał uwagę, a dodatkowo pozytywnym efektem był fakt przemieszczania się aktorów między rzędami widowni. Przestawieniu do pełni klimatu celtyckiej baśni tak naprawdę brakowało jedynie historycznego realizmu- kolczugi i kaptury narzucone na współczesny ubiór nie pozwalały przenieść świadomości do czasów średniowiecza.
Komentarze
0