Italia – państwo, którym wielu kojarzy się z doskonałą kuchnią i pogodą oraz dużym apetytem na życie. Mnie ono jednak kojarzy się przede wszystkim z… uśmiechem.
Nie narzekajmy!
Do Włoch na stypendium rządu włoskiego przybyłam 8 stycznia. Spędzę tutaj najbliższe pół roku. Zostawiłam za sobą Szczecin, który darzę sporym uczuciem, niestety, często nieodwzajemnionym, ale czasem tak już bywa w miłości. Jeszcze, kiedy byłam w naszym mieście i spotykałam się ze znajomymi, którzy w większości wyemigrowali do Wielkiej Brytanii i przyjeżdżali do Szczecina odwiedzić rodzinę i przyjaciół, słyszałam z ich ust, że stolica Zachodniopomorskiego jest szara i smutna. Uważałam, że przesadzają, ale faktycznie chyba coś w tym jest. Nie jest to jednak wina, według mnie, szarych kamienic czy dziur w ulicach, ale raczej tego, że szczecinianie się nie uśmiechają. Narzekają na wszystko, nawet na to, że w Szczecinie się narzeka, jak ja to teraz robię. Nie ma to jak szczecińska dusza. Ale cóż postaram się zaproponować jakieś rozwiązanie: zamiast marudzić, policzmy do dziesięciu i wyślijmy w przestrzeń nasz uśmiech. Tak jak to robią Włosi.
Uśmiechajmy się!
W Italii tutejsi ludzie mają wiele problemów. Nie jest to państwo mlekiem i miodem płynące, nawet w tej bogatszej północnej części, Imigranci (jak utrzymują w Encyklopedii Migracji Federica Bertagna i Marina Maccari - Clayton w 2001 roku mieszkało we Włoszech 1,3 mln cudzoziemców, a cztery lata później, w 2005 roku już 2,4 mln, dlatego nie powinno dziwić to, że właśnie w Italii powstawały takie alarmistyczne prace dotyczące najazdu „barbarzyńców” jak książki Oriany Fallaci), narkotyki (we włoskich komediach żarty z kokainy są na porządku dziennym), mafia (która nielegalnych imigrantów wykorzystuje do cna), spadek poziomu życia (drogie butiki w centrach miast i miasteczek ustępują miejsca na rzecz sklepów z chińską odzieżą) to nie są przecież błahe kwestie. A mimo wszystko ludzie się uśmiechają. W Bolonii, kiedy zapisywałam się do biblioteki, nie robiono mi takich problemów, jak w Warszawie (kiedy pięć razy z dziwną wyższością powiedziano mi, że jako, że nie jestem studentką Uniwersytetu Warszawskiego, nie mogę wypożyczać książek) czy w Greifswaldzie (gdzie wskazano mi linię, za którą mam stać, aby zachować porządek w zapisywaniu nowych czytelników). Nie musiałam robić zdjęcia ani płacić za kartę (jak w Warszawie), a zamiast tego dostałam po prostu kod, który mnie identyfikuje w każdej bolońskiej bibliotece. Dodam, że zarówno bibliotekarka w Warszawie jak i w Greifswaldzie nie była w stanie wycisnąć z siebie uśmiechu. Inaczej było w Bolonii, gdzie pracownica zapisująca mnie zachichotała próbując odczytać nazwę naszego miasta: Szczecin.
Podobnie było później w banku, gdzie uprzejmy kasjer, zaoferował sam z siebie dalszą pomoc i prosił mnie o kontakt mailowy. Na późniejszego mojego maila odpowiedział niezwłocznie. Dodam, że nie jestem Billem Gatesem i nie zakładałam wipowskiego konta. Za swoją uprzejmość i uśmiech, o który nie był przecież proszony, na pewno nie dostaje premii.
No cóż, ktoś powie, bankier we Włoszech zarabia dobrze. Ale czy tak samo można powiedzieć o przemiłej kasjerce z hipermarketu, która uśmiecha się szeroko na widok każdego klienta? Ktoś powie, że to nieszczere. Może i tak, ale poprawia humor. Dlatego drodzy szczecinianie i w ogóle Polacy: uśmiechajmy się!
Katarzyna Marciszewska – 26 lat, dziennikarka, doktorantka z dziedziny historii na Uniwersytecie Szczecińskim. Obecnie na sześciomiesięcznym stypendium rządu włoskiego na Uniwersytecie Bolońskim.
Komentarze
9