“A Ty jakie masz plany na wakacje? Do Stanów jedziesz? To co ja ci będę mówić o jakimś obozie sportowym!” - takie zdanie usłyszała dwa miesiące temu w Polsce moja przyjaciółka. Dziś wiele oddałaby za możliwość zamiany państwa, o którym marzą Polacy na...Szczecin.
Stany Zjednoczone – nazwa tego kraju brzmi nieco magicznie dla mieszkańca Polski. Niby każdy uważa Amerykanów za nieco mniej inteligentnych, niby każdy wie, że ich historia jest nieco krótsza od naszej, niby każdy jest wrogiem McDonalda, a jednak każdy podświadomie, świadomie, otwarcie i skrycie marzy o podróży za wielką wodę. Na szczęście ktoś, gdzieś, kiedyś wpadł na genialny pomysł i otworzył polskim studentom drogę do spełnienia marzeń. Wiza, praca, umowa - wszystko załatwione. Wystarczy tylko zapłacić, wsiąść do samolotu i...już. Nie ma za bardzo za czym tęsknić, bo tam przecież wszystko jest takie samo, a nawet wszystkiego jest jeszcze więcej. Nie ma za czym tęsknić już na pewno wtedy, gdy się pochodzi za Szczecina. Bo przecież: “W Szczecinie nic się nie dzieje”.

Carneys Point – niewielka miejscowość położona między dwiema równie niewielkimi miejscowościami Pennsville i Penns Grove, oddalonymi o ileś tam mil od Filadelfii. Co można robić w takim Carneys Point przez trzy miesiące pracy w Pizzy Hut? Można oglądać telewizję w hotelu, można przejść się na godzinny spacer do banku, można robić zdjęcia wielkim samochodom na pobliskiej stacji benzynowej, można się opalać na trawie za hotelem i...można zrozumieć, co naprawdę oznacza druga część szczecińskiego przysłowia: “...nic się nie dzieje”.

“Co robisz w wolnym czasie?” - pełna nadziei pytam Davida, licząc, że ten pokaże mi kilka pobliskich klubów. “Gram na kompie” - odpowiada osiemnastoletni Amerykanin, a za jego plecami głową potakuje piętnastoletni Jullian z Nikaragui. “Wracam do domu i śpię” - mówi Toya. “Chodzę na spacery po parku” - odpowiada najbardziej kreatywna z dzieciaków pracujących w Pizzy Hut Paige, zaczynająca w październiku projektowanie mody w collegu. Imprezy? Tylko w domu. Legalne picie alkoholu możliwe jest od 21 lat, więc popołudnie w pobliskim barze odpada. Granica wiekowa wejścia do klubu jest nieco niższa – 17 lat. Nie ma ona jednak żadnego znaczenia, bo najbliższa i jedyna dyskoteka w okolicy znajduje się w innym stanie.

Autobusowa wycieczka po hrabstwie również nie dostarcza zbyt wielu wrażeń. Przystanek pierwszy – Pennsville. Park, rzeka, plac zabaw, kilka sklepów i restauracji z neonami z lat 70., nieczynne kino. Galaxy z Multikinem i Kupiec z Heliosem, będące szczecińskimi sercami biją nieco mocniej niż The Shops of Pennsville. Przystanek drugi – Salem. Nazwa brzmi zachęcająco. Jeśli nie kluby to może chociaż jakieś czarownice pojawią się na drodze. Salem to jednak tylko trzy cmentarze, typowo amerykańskie – bez grobów, z tabliczkami wkopanymi w ziemię, bez krzyży i drzew. Szczeciński Cmentarz Centralny – miejsce spacerów i przemyśleń wydaje się być jakoś bardziej nastrojowy. Przystanek trzeci – Woodstown. Mały staw, jedna kawiarnia, która może być jedynie namiastką Cafe po Godzinach, Cafe 22 lub Porto Grande.

Pierwszy dostęp do Internetu to nie tylko sprawdzenie skrzynki, ale też sprawdzenie wieści o rodzinnym mieście. Regaty, Festiwal Artystów Ulicy, Festiwal Bliźniąt, kilkanaście klubów, kawiarni, pubów, niezależne kino, nocne maratony, premiery największych filmów na największych ekranach, koncerty, niszowe i wielkie teatry, wystawy, muzea, w których znaleźć można eksponaty nieco bardziej zabytkowe niż najstarsza butelka coca-coli (The Atlantic City Historical Museum), biblioteki, kilka jezior, baseny, kilka parków, lasy z wytyczonymi trasami – to właśnie Szczecin, za którym tęskni będąca nieco off-line korespondentka wSzczecinie.pl – Magdalena Walendowska.