O kotach, gołębiach i zebrach w scenerii włosko-tureckiej, czyli o wszystkim tym, co znajdziemy w każdym większym mieście.

Rozjechany na miazgę ptaszek leży przy krawędzi jezdni. Tego, że był kiedyś gołębiem trochę się domyślam, a trochę sobie dorysowuję w pamięci. Zgruchotane pneumatyczne kości, stworzone raczej do szybowania w powietrzu niż użyźniania asfaltu, po każdym kolejnym najechaniu przez koła wbijają się coraz mocniej w zakurzone podłoże. Niedaleko, jak gdyby nigdy nic, dwóch innych posłańców pokoju walczy o resztkę pizzy (rzecz dzieje się na al. Wojska Polskiego, w zagłębiu kuchni włosko- egipskiej, głodnych więc w okolicy nie brakuje). Po zapaleniu zielonego światła wchodzę na pasy i klaszczę w dłonie – gołąbki, mające skryte aspiracje do stania się jednym z wielu dywaników z piór, ociężale i z niezadowoleniem podrywają się w końcu ze środka ulicy. Tym razem nie zostaną rozjechane. Przynajmniej do następnych świateł.

„Proszę nie straszyć zwierząt!”- słyszę za plecami oburzone sapnięcie. Z miłości do zwierząt aktywistka po 60-tce jest gotowa wejść ze mną nie tylko na chodnik, ale również w agresywną polemikę na temat dobra żywych stworzeń .

Stereotypowa Obrończyni Zwierząt z pewnością jest dobrze znana zarządcy swojej wspólnoty mieszkaniowej. To ta sama pani, która ochoczo dokarmia koty, ale wzdryga się na myśl o zgłoszeniu ich do zabiegu bezpłatnej sterylizacji.

Może z gołębiami i innymi miejskimi ptaszkami powinno czynić się podobnie? Wprowadzić ustawowo, w trosce o wspólne dobre, obowiązek wyłapywania nadmiaru ptaków za pomocą odpowiednio zmodyfikowanych do tego siatek na motyle, a odłowione zanosiłoby się następnie do specjalnie powołanej do tego instytucji mającej nadzór nad zwierzętami miejskimi. Zobowiązanie obejmowałoby określoną liczbę okazów, jaką należałoby donieść w celu uniknięcia nałożenia mandatu. Gdyby truchła i półżywe egzemplarze były zaliczane w poczet wykonywania obowiązku, to realizację rocznej powinności społecznej spełniłabym w miesiąc.

Oczywiście pomysł ogranicza nieco swobody obywatelskie, bo narzuca nam pewien ustawowy obowiązek (ale w imię wspólnego dobra!). Czym jednak ostatecznie innym są podatki czy nakaz zapinania pasów w samochodzie?

Jeśli środki te miałyby zapobiec coraz mocniej rozprzestrzeniającej się ptasiej nawałnicy w miastach (czego dowodem niech będą takie miasta jak Kraków czy Wenecja), to wybieram tą małą niewygodę na świeżym powietrzu od zeskrobywania innej niewygody z opon swojego auta. Dodatkowo obowiązek odłowu mógłby stać się mobilizacją do jedynego w miesiącu spaceru z dzieckiem po parku, co nie tylko wpłynęło na integralność komórki rodzinnej, ale również byłoby lepszym wyjściem od zasłaniania oczu dzieciom podczas przechodzenia po pasach przez jezdnię. Oswajanie ze śmiercią od małego? Czemu nie, ale dlaczego ma popularnej „zebrze” w środku miasta, między jednym butem a drugim?? Wolę, by dzieciom gołąbek kojarzył się jednak z gałązką oliwną, niż rozjechanym truchłem na ulicy.

Może i jest to jakiś wyraz brutalnego doboru naturalnego; najsłabsze osobniki eliminowane przez rozpędzone samochody i głodne koty (głodne i niewysterylizowane...). Czy to jednak powinno oznaczać, że widząc przestraszone i kulejące stworzenie schronione gdzieś pod murkiem, powinniśmy podejść i dobić je kamieniem, by biedactwo za długo przypadkiem się nie męczyło?

Wraz z postępującą asymilacją dzikich zwierząt z tkanką miejską problem gołąbków, wróbelków i innego latającego tałatajstwa jest dużo bardziej złożony. Wrażliwcy, którzy w porywie serca zechcą zaopiekować się skrzydlatym biedaczkiem i spróbować dowieźć go do odpowiedniej lecznicy, mogą się srogo zawieść i zostać w domu z gołębiem na wieczór. Powód? Obawa Azylu dla ptaków (dzięki wieloletniemu uporowi pani Zofii Brzozowskiej w Szczecinie mamy przynajmniej jeden taki obiekt) przed powszechnymi chorobami roznoszonymi przez najliczniej występujące ptaszki. Przyjęcie jednego popularnego gołębia mogłoby wiązać się ze śmiercią przebywających w Azylu gatunków na skraju wyginięcia. A innych przytułków dla zwierząt, schronisk, lecznic – BRAK.

Co zatem mi pozostaje, gdy znów zobaczę na przejściu to głupie, na potęgę rozmnażające się, ale przecież mimo to- żywe stworzenie? Chyba tylko wspomniany but bądź odwrócenie głowy w drugą stronę, by nie widzieć tego co za chwilę nastąpi. I lepiej by nie przeżył, bo i tak nie będzie go gdzie zanieść.