Do Niemiec wyjechała ponad 30 lat temu. I chociaż nie chce, by ją zaszufladkować jako pisarkę polską, albo niemiecką przyznaje, że to polski hymn wywołuje wzruszenie, w meczach pomiędzy Polakami i Niemcami zawsze będzie kibicować tym pierwszym, a przeklinać będzie po polsku. Brygida Helbig-Mischewski, szczecińsko – berlińska pisarka nominowana do tegorocznej nagrody Nike opowiada o wyróżnionej książce, przeszłości i życiu z ironicznym uśmiechem.

Elżbieta Sej: W naszej ostatniej rozmowie ( pierwsza część wywiadu tutaj ) wspomniała Pani, że kiedyś język niemiecki był brzydki i twardy. Jak brzmi dziś? Czy poezja w tym języku może zachwycać tak jak w naszym?

Brygida Helbig-Mischewski: Nie to, że był brzydki i twardy, tylko taki mi się wydawał. Takie postrzeganie języka niemieckiego było typowe dla kultury polskiej, i dla wielu Polaków pozostało tak do dziś. Ja dziś bardzo dobrze odbieram język niemiecki, lubię w języku tym mówić, pisać, prowadzić zajęcia, czytać. Porządkuje mi myśli, uczy dyscypliny, a zarazem ma wielką głębię i dostojne piękno. Daje też sporo materiału do żartów językowych, które uwielbiam. Poezja w niemieckim może być urzekająca, ja osobiście jestem fanką Rainera Marii Rilke.

E.S.: Pisze Pani w języku polskim czy niemieckim?

B.HM: Książki i artykuły naukowe piszę głównie (choć nie tylko) w języku niemieckim. Teksty literackie wymagające sięgnięcia w głąb podświadomości językowej i kulturowej raczej po polsku, ale ostatnio i po niemiecku - to duże wyzwanie. Mój niemiecki literacki bardzo się różni od polskiego. Stawia mi on większy opór, gdyż wychowałam się na lit. polskiej, od małego ją wchłaniałam.

E.S.: Z Polski wyjechała Pani niemal 30 lat temu. Kim Pani jest, jaka jest Pani tożsamość?Jest Pani Polką, Niemką? A może poetką?

B.HM: Arleta Galant napisała ostatnio w „Pograniczach”, że jestem niby, jak podaję w biogramach, pisarką polsko-niemiecką, a tak naprawdę ani polską, ani niemiecką. Jedno i drugie jest prawdą. Mam tożsamość płynną, nie definiuję się głownie przez kategorie narodowe. Oczywiście, gdy Polacy grają mecz z Niemcami, zawsze będę po stronie Polaków. Oczywiście, to polski hymn narodowy będzie wywoływał we mnie łzy wzruszenia, a nie niemiecki. Przeklinać będę też raczej po polsku niż po niemiecku – może to są właśnie współczesne wyznaczniki przynależności narodowej? A poważnie mówiąc - jasne, na pytanie o przynależność narodową odpowiem, że jestem Polką, chociaż mam od strony ojca korzenie niemieckie i dobrze się czuję także w niemieckiej kulturze. Wolę jednak definiować swoją tożsamość innymi kategoriami – być np. przede wszystkim poetką, dlaczego nie?

E.S.: W Pani książce pada zdanie, które niezwykle mnie urzekło „Ludzie, wake me up, gdy świat się, kurwa, zmieni” - wierzy Pani w to, że w przyszłości nie będzie negatywnych stereotypów, że Niemcy będą jednym narodem, a ci, którzy wychowali się NRD nie będą myśleć, że ich kraj został wchłonięty prze inny, niemiecki, ale jednak obcy?

B.HM: Oczywiście, nie jestem na tyle naiwna, żeby wierzyć że świat się całkiem zmieni. Nie zwalnia mnie to jednak z obowiązku czynienia wszystkiego, żeby tak się stało. Mam nadzieję, że między Polakami a Niemcami, o ile historia nie spłata nam jakiegoś większego figla, sytuacja się poprawi - im więcej kontaktów chociażby w ramach regionów przygranicznych, tym mniej stereotypów. Dobrze by było, gdybyśmy się też intensywniej zaczęli uczyć języka sąsiadów, język otwiera wiele drzwi. Ale fajne jest i to, że młode pokolenia świetnie porozumiewa się po angielsku (po obu stronach Odry) – to też daje szansę na komunikację intensywniejszą niż za tzw. moich czasów. Młode pokolenie Niemców też już pomału staje się jednym społeczeństwem, mentalność Ossi i Wessi oczywiście nie przetrwa wiecznie. A istnienie pewnych różnic kulturowych to wielka szansa dla jednych i drugich na poszerzenie obszarów świadomości i wrażliwości.

E.S.: Postacie Pani opowiadania są nieco toksyczne. Czy w życiu prywatnym spotykała Pani takich ludzi, czy raczej jest to sposób na wyraziste pokazanie ludzi, którzy nie potrafili lub nie chcieli odnaleźć się w nowym państwie. Czy przez tę toksyczność łatwiej było ukazać żal do zachodniej części Niemiec, a może nawet do socjalizmu, który jednak nie przetrwał?

B.HM: Hm, toksyczne - cóż właściwie znaczy to tak modne w dzisiejszym żargonie poradników psychologicznych słowo? Może po prostu są wyraziste, ciekawe, oryginalne, mają ostre kanty? Tak, znam takie osoby, jakie opisuję, chociaż czasem kilka osób znanych mi z „życia” posłużyło do skonstruowania jednej postaci literackiej. I na odwrót. Oczywiście w literaturze musimy pewne kwestie przejaskrawiać, a ja chętnie stosuję parodię i groteskę – życie musi być przerobione na sztukę i „wyostrzone”, dobrze przyprawione, żeby mogło kogokolwiek zainteresować.

E.S.: Pisze Pani o bardzo poważnych sprawach, ukazuje życiorysy złamane przez historię. Mimo tak poważnej tematyki, Pani książka po granice, jest wypełniona humorem i ironią. Czy to jest Pani recepta na radzenie sobie z nie zawsze słodką rzeczywistością?

B.HM: Jasne. Humor i ironia, także autoironia są moją receptą na życie. Przeciwdziałają frustracji. Transformują wściekłość i złość nie pozwalając tym uczuciom zablokować się i utknąć w depresji czy agresji. Przekuwają cierpienie we współczucie, w uśmiech. Nie powinny jednak zamienić się w cynizm i sarkazm, jeśli tak się stanie, proszę mnie koniecznie zawiadomić.

E.S.: Dla jakiego czytelnika jest Pani zdaniem przeznaczona ta książka i dlaczego warto po nią sięgnąć?

B.HM: Chciałam zainteresować książką czytelników (na razie) polskich - i tych starszych, pamiętających NRD, i tych młodszych, dla których to tylko legenda albo nic nie mówiące słowo. Dla wszystkich, którzy nie są nacjonalistami, nie znoszą dyskryminowania inności, szanują i respektują zarówno siebie samych, jak i innych, lubią się śmiać, także z samych siebie. Dlaczego warto po nią sięgnąć? Może to temat, o którym w Polsce mówi się rzadko, a przecież dotyczy naszych sąsiadów i chyba jednak, także nas – po transformacji, w czasach transkulturowości i migracji.

E.S.: Dziękuję za rozmowę.