Jest takie miejsce, gdzie czas płynie zupełnie inaczej – jakby wolniej. Tu nie ma pośpiechu, lecz króluje zasada festina lente, czyli śpiesz się powoli. Tym miejscem jest nasza jakże ukochana Poczta Polska.

Jak co dzień zaglądam do swej skrzynki pocztowej. Reklama, reklama, rachunek, reklama i… o nie – awizo. Przecież wyjątkowo byłam dzisiaj w domu, to czemu listonosz nie zostawił mi przesyłki? – zastanawiam się w myślach. No cóż, przygotowana na stratę cennych minut z życia, wybieram się do swojego urzędu pocztowego…

Tik tak, tik tak

Niestety, z racji mego zamieszkiwania, należę do szczecińskiego urzędu, co się zwie całodobowym. Mechanicznie podchodzę do automatu wypluwającego numerki, wyciągam podporządkowaną mu karteczkę i… załamuję się. Ilość osób oczekujących 25 (i to tylko do mojego okienka), ilość ogólnie czynnych okienek: 2. Hmm, pewnie zaraz otworzą kolejne stanowiska. Przecież chyba kierownik (bo zawsze musi być jakiś kierownik) zgodnie z podstawowymi założeniami logistyki usług, rozwiąże istniejący stan rzeczy – łudzę się nadzieją. Tik tak, tik tak – mija minuta za minuta. Tik tak, tik tak – mija kolejne 10 minut. Tik tak, tik tak – co jest do cholery, nastąpiło jakieś zawieszenie w czasoprzestrzeni? Na ekranie wciąż te same numerki. Przybyli klienci zastygli w swych pozach, podobnie urzędowi pracownicy, którzy wyglądają tak, jakby ktoś „kliknął” na nich uruchomiając funkcję stop. I tak tkwimy wszyscy w tej bezsensowności.

Pocztowy survival

Pójście na pocztę to niczym wyprawa survivalowa. Bez niezbędnych „umilaczy” czasu takich jak książka, gazeta, krzyżówka czy sudoku, wyprawa ta może zakończyć się tragicznie. Objawy? Wpierw następuje chwilowy skok adrenaliny, ale jest to tylko odruch bezwarunkowy spowodowany dźwiękiem przeskakującego numerka. Wówczas z nadzieją spoglądam na „numerkowy ekran”, ale po szybkiej analizie swojej beznadziejnej sytuacji, przechodzę w stan otępienia. Już nie słyszę pocztowych brzdęków, jestem tylko ja i moja magiczna karteczka. Po jakimś czasie… pstryk! Rozglądam się. O matko – ile ludzi! Spoglądam nieśmiało na tablicę. Czy coś się zmieniło? Ależ oczywiście. Ilość oczekujących: 20 osób. I tym sposobem bardzo płynnie przechodzę od stanu otępienia do stanu wkurzenia. Rozpoczyna się sekundowe odliczanie, nerwowe spoglądanie na zegarek i przeklinanie w myślach. Aby nie marnować swojego cennego czasu, postanawiam wybrać się do pobliskiego sklepu z zielonym płazem jako logo. Kupuję niezdrowy napój, bo z tych nerwów muszę podnieść sobie poziom cukru we krwi i wracam do miejsca swego przeznaczenia. Ale przynajmniej są zalety opieszałości pocztowych urzędników – ekonomiczne wsparcie lokalnego biznesu. W końcu zawsze trzeba szukać jakichś plusów.

Wróciłam. Jeszcze tylko 5 osób i będę u celu. Tik tak, tik, tak… Brzdęk! Nie wierzę. Mój numerek. Zrywam się z siedziska. Jeszcze tylko rozprostuję nogę, która znieruchomiała po długim stanie nieużywalności i biegnę. Dosłownie biegnę, bo już widzę jak zniecierpliwiona pani po drugiej stronie okienka, palcem wskazującym chce wcisnąć „brzdękowy” przycisk. O niedoczekanie, już ja ci pokażę – myślę sobie. Z udawanym uśmiechem podaję swoje awizo. Pani znika na zapleczu. Tik tak, tik tak… Wraca. Niestety listonosz jeszcze nie rozliczył się ze swoich przesyłek. Proszę przyjść jutro. Mój poziom irytacji sięgnął zenitu. Kto mi odda te dwie godziny utracone z mojego życiorysu? Ale w końcu to jest Poczta Polska. Tu czas płynie inaczej, niczym w trójkącie bermudzkim…

Następna publikacja cyklu felietonów "Pisząc wprost" za 2 tygodnie. Wszystkie odcinki do przeczytania tutaj.