Moja ulica biedna jest i zapyziała. Jak niemal całe miasto. Rzec można, jak kraj cały. Na mojej ulicy stoją poniemieckie kamienice. Piękne, secesyjne, takie, jakie widziałem w Niemczech, w Mannheim na przykład, w Monachium, w Stuttgarcie…

To znaczy jeszcze stoją, gdyż wkrótce pewnie stać przestaną. Wysiedlone domy podupadają, sypią się, tęchnieją, rdzewieją, gniją, grzybieją, śmierdną, umierają.

Straszą ślepymi oczami wybitych szyb, zabitymi tekturą framugami, mrocznymi, zapomnianymi klatkami schodowymi, oszczurzonymi piwnicami...

Wkrótce (może już?) przestanie się opłacać inwestowanie w odnowę starych kamienic. Pewnie ktoś już tam w magistracie policzył, że burzenie i wywózka gruzu tańsze są, niż kapitalne remonty
i restaurowanie zabytkowej niemieckiej tkanki mieszkaniowej.
To nic, że taką tkankę urbanistyczną gdzie indziej się leczy, z pietyzmem odbudowuje, wyposaża, na pokaz turystom i autochtonom wystawia.

Gdzie indziej, to znaczy na zachodzie Europy.
U nas nie.
Oglądam na Fejsie zdjęcia starego Szczecina. Widzę sens i konsekwencję starej zabudowy, widzę plan, myśl, determinację. Szerokie aleje, zadbana zieleń, czystość ulic, a przede wszystkim pomysł na jutro i na pojutrze.

Moje podwórko szare jest i śmierdzące.

Na moim podwórku rozparła się budowa. Nieogrodzona, niezabezpieczona, pełna starych desek, zwałów papy, drutów i owiana fetorem kibla wystawionego dla pracowników.
Patrzę z okna na ten kibel i myślę sobie, że to nieprawda, że w Polsce niewiele się od wojny, a raczej od czasów komuny zmieniło. No bo przecież pracownicy mają swój kibel – niebieski, z francuskim napisem. Już nie leją po bramach, nie moczą schodów stęchłym, przetrawionym piwem, nie chodzą oddawać stolca do piwnicy. Nie pracują też z butelką piwa w ręku.

Ale gdy wychodzę ze śmieciami, widzę że zmian jakby nie ma. Z bliska polski robotnik tak samo śmierdzi, jak ten sprzed laty. Pali i często jest zawiany. Klnie i pluje ludziom pod nogi.
To samo dotyczy zresztą polskiej budowy, a w każdym razie tej budowy, którą przez okna mieszkania codziennie widzę.
Nie wiem kto na dachu ponad stuletniej kamienicy, zniszczonej i od dziesiątków lat nieremontowanej, zezwolił na dobudowywanie kolejnego piętra. Czy dom, drżący od huku i dygocący pod ciosami młotów i świdrów, a nadto mocno z góry obciążony to wszystko wytrzyma?

Ale zejdźmy niżej.

Podwórko zasypane odpadami, deskami z gwoździami, belami, papą, cegłą i Bóg wie, czym tam jeszcze. Najciekawsza, najbardziej spektakularna jest jednak technika windowania materiału budowlanego na dach kamienicy. Po metalowej drabinie prowadzącej z poziomu podwórza na dach jeździ elektryczny schodek, na który kładzione są wszelkie materiały budowlane, także 5-6 metrowe 100 kilogramowe bele, które wciągane są następnie, bezpośrednio nad bramą, na dach. Bele kiwają się i przechylają, przechodnie spieszą do pracy, wracają z zakupów, wożą dzieci w wózkach, biegną ze szkoły, a wszystko to pod tymiż belami, pod cegłami, pod blachami itd.

Przecież to może zwyczajnie jebnąć i zabić.

Po dniu pracy bałagan na podwórzu pozostaje. Przed wieczorem przychodzi natomiast pan z wózeczkiem, który zabiera sobie deseczki bez zezwolenia i bez pytania.
Taki Polak jeden.

U mnie w pokoju wybito już dwie szyby materiałem zrzucanym z dachu. Wstawiono je, co prawda, ale szkło posypało się na kota, który do dzisiaj unika parapetu. A przecież jest wiosna i kocisko chce - bo lubi, jak każdy człowiek – wylegiwać się na oknie.
Dość ma zimy, dość skrzypiących na mrozie bałwanów.

Bałwany, co prawda odeszły, ale przyszli robotnicy, którzy dzielnie, w kurzu, w krzyku, w brudzie i w bałaganie, nie bacząc na niebezpieczne warunki pracy, upiększają nam secesję.
Inne, większe bałwany pokazały im, co robić, inne – jeszcze większe bałwany - wzięły (lub wezmą) za to znaczne premie.

Wiosna wkracza do pobliskiego parku. Kasztany rozpierają się listkami. Przyroda się jakoś obroni – większość śródmiejskich domów już nie. Będą nadal umierały, a my będziemy podziwiali miasto w domach, przy kompach, na starych fotografiach.

I będziemy marzyli o bezpiecznych, czystych podwórkach i ulicach.

Choćby dla dzieci.