Ja nie wiem, co to jest miłość do miasta. Nie wiem czy można mówić o miłości względem, czy też w odniesieniu do cegły, rzeki, drzewa lub chodnika.

Myślę, że miasto można co najwyżej lubić, a i to nie „po całości”. Są w Szczecinie miejsca, które chętnie odwiedzam, są też i takie, które omijam raczej z daleka. Są zakątki, do których ciągnie mnie sentyment, wspomnienie pierwszej randki, pierwszego pocałunku, pierwszego wyznania lub ostatniego spotkania. Uczucia potrafią nadać szczególny koloryt zwykłym pozornie miejscom i to, co dla kogoś jest jedynie starą ławką, usychającym drzewem, wyludnioną uliczką, spróchniałym mostkiem – innego wzrusza, zasmuca, rozśmiesza lub denerwuje.

Bywa, że podczas spaceru po mieście stajemy oszołomieni urodą dziwnego zakątka, budynku, którego wcześniej nie znaliśmy, którego nie łączymy ze wzruszeniem, ale które zachwyca kształtem, formą, barwą… Znają te uczucia ci zwłaszcza, którzy lubią zwiedzać stare dzielnice, zaułki, przedwojenne domy. Ktoś powie: rudera, pakamera, gruzowisko… powinno się to rozebrać i oddać spychaczom. W tym miejscu mógłby powstać duży sklep, pub lub choćby piekarnia. Inny zauważy oryginalny portyk, zabytkowe okiennice, piękną starą bramę.

Cóż, może ostatecznie niech każdy kocha, co tam chce. Nawet, jeżeli sobie tej miłości powodów nie uświadamia. Nie ma przecież sensu za pomocą wydłubanej w Wikipedii tablicy Mendelejewa dociekać chemicznych powodów wzruszenia, jakie nas ogarnia wskutek zapachu świątecznego bigosu, czy woni półmiska świeżych truskawek. Myślę, że nazywanie miłością emocji, których dostarczycielem jest miejsce zamieszkania obejmujące swoim zasięgiem dzielnicę czy miasto, a nawet kraj lub planetę jest przesadą lub wynika z nadmiaru egzaltacji. W temacie aglomeracji, jaką ostatecznie czy też w pierwszym rzędzie jest miasto, rozsądniej jest odczuwać inne, bardziej pragmatyczne emocje.

Szczecin – jak każde w świecie miasto - jest przede wszystkim miejscem, które spełniać powinno funkcje praktyczne: socjalne, bezpieczeństwa, wygody, zaopatrzeniowe, usługowe, rozrywkowe itd., itp. Także estetyczne. Mniej sentymentalno-erotyczne. W ten sposób patrząc na Szczecin dostrzegam miasto ogólnie ponure, smutne, mało bezpieczne, słabo zorganizowane, gospodarczo nieporadne, higienicznie nieskuteczne. Miasto, w którym dbałość o zabytki jest przerażająco niska, a prawdę mówiąc, wcale nie istnieje.

Żadnego miasta nie mógłbym pokochać „w całości”, ale Szczecina niemal w całości nie lubię. Wiem, że to nie wina ulic, że brudne są, ponure, wyludnione…Nie wina Deptaku Bogusława, że knajpą, petem i niecenzuralnym słowem stoi; nie wina secesyjnych budynków, że zapomniane sypią się na łby przechodniów; nie wina bezdomnych kotów i psów, które dawno powinny być policzone i w cywilizowany sposób usunięte z obszaru miasta; nie wina chodników w Śródmieściu, że przejść po sobie, co elegantszym kobietom, nie pozwalają; nie wina, nie wina, nie wina…

Śledzę każdego dnia na Facebooku jak kilka profili założonych tylko po to, aby zachwycać się miastem, pieje z zachwytu - dajmy na to z powodu otwarcia kolorowej wyrzutni wody na Wałach Chrobrego. Obserwuję wirtualne uniesienia, jakie wywołują świetlne baloniki puszczane na Jasnych Błoniach z powodu Nocy Kupały, spoglądam jak ktoś cmoka myszką namiętnie z okazji zamieszczenia na profilu zdjęcia pt. „Zachód słońca nad Szczecinem”, a innych trzystu jedenastu fanów lajkuje ślicznego jpg-a. Zachód słońca przydarza się tu i tam i bywa, że jest obiektywnie ładny, bez naszego w nim udziału. Charakteru miasta, jego klimatu i oryginalności, nie tworzą powstające od czasu do czasu tu i tam handlowe galerie, które są jedynie zbiorowiskiem w miarę estetycznych i wygodnych sklepów. No chyba, że jest to cała handlowa ulica lub dzielnica i nazywa się Madison Avenu lub Kudamm.

Szczecińskie klimaty - te, którymi tak lubimy się chwalić, tworzą jeszcze te miejsca, których nie wybudowaliśmy, które przejęliśmy od Niemców, a które sami doprowadzamy do skandalicznego zaniedbania: zapchane restauracjami Wały Chrobrego; cuchnący szlamową Rusałką i kaleczący wzrok popękanym mostkiem Park Kasprowicza; wciąż mocno zaniedbany Cmentarz Centralny; oczekujący dużego remontu, zjeżdżający po skarpie w stronę Odry Zamek Książąt Pomorskich; zdewastowane, bezludne, zaszczurzone kwartały secesyjnego Śródmieścia; przypominające kloakę rzeczne zaplecze ul. Kolumba...

Nie stać nas na remonty, na odnowienia. Wolimy zaczekać by to, co stare, samo się zawaliło i aby na powstałe gruzowisko wejść mogła firma, która uprzątnie wstydliwy fragment dawnego Szczecina, a na zwolnionym placu postawi hipermarket tudzież galerię.

Ja rozumiem, trzeba się z czegoś cieszyć, trzeba coś kochać, ale - póki co - wolę raz w miesiącu przespacerować się bulwarem nad Szprewą lub chociażby popatrzeć w Internecie na fotografie Szczecina w wersji przedwojennej.

Lepiej kotu wybrać z kuwety, niż po Śródmieściu chodzić niestety. No, chyba, że się nie ma kota. Wtedy załamka.