Ja się od niego uczę Szczecina. Innego spojrzenia. Zaglądania do wnętrza miasta – mówi Monika Krupowicz, kuratorka.

W tym roku malarz Jarosław Eysymont obchodzi jubileusz czterdziestolecia pracy twórczej.

Przez podwórza

Codziennie wychodzi z kamienicy na Niebuszewie, idzie przez miasto i z bramy przy al. Piastów 75 wchodzi na podwórze z pawilonem, w którym ma pracownię odziedziczoną po ojcu.

Podwórka – studnie śródmiejskich kamienic otoczone szarymi łuszczącymi się elewacjami. Na ogół puste, czasami zasiedlone postaciami. Poruszał się po tych obszarach miasta, wreszcie zaczął je malować.

„Szlachetnie monochromatyczne weduty podwórkowe”, „metafory miejskiej pamięci” – napisze historyk sztuki dr Dariusz Kacprzak.

– Urodziliśmy się na tych podwórkach. Ich specyfika jest w tych szarościach. Nauczyłem się dostrzegać w nich kolor – mówi Jarosław Eysymont. – W Szczecinie, miejscu mojego urodzenia i miejscu, które zostało Polsce narzucone w ramach historycznych, musiałem stworzyć sobie jakąś tożsamość w malarstwie. A jestem człowiekiem miasta. Mój ogląd świata to aglomeracja – tłumaczy.

W jakich kolorach jest Szczecin? – Deszcz u nas pada jak w Kopenhadze, mamy podobny klimat. Mamy ten sam kolor nieba bliższego północy – widzi malarz.

Miastoczułość

Pierwsze obrazy? Rysunki, w których wymyślał małe miasteczka. – Pierwszy budynek, który malowałem, to było Technikum Budowlane. Nie było jeszcze tych budowli, więc widziałem go z okna – dodaje.

Na pierwszą wystawę indywidualną w Klubie 13 Muz w 1983 roku przyszła rodzina i dwóch kolegów z podwórka. Na wernisaż „Wyobraź sobie – Eysymont. Mozil. Szymanik” w galerii Filharmonii – niewidziany na wystawach taki tłum szczecinian.

Kuratorka Monika Krupowicz (Open Gallery) postanawia pokazać miasto oczyma Jarosława Eysymonta. Skupiła się na jednym nurcie, ale potraktowała go szeroko, są więc na wystawie też portrety postaci z ulicy, są opowieści o mieście, które składają się z urywków pamięci z końca lat 60., 70. i 80. – Życie w tamtych czasach mieściło się na ulicy, podwórku. A teraz ten klimat zanika, bo następuje jakaś koszmarna globalizacja – zauważa artysta.

– Współpraca z takim artystą jak Jarek Eysymont ma też dla mnie osobisty aspekt. Ja się od niego uczę Szczecina. Innego spojrzenia. Zaglądania do wnętrza miasta. On jest jego codziennym przechodniem – mówi Monika Krupowicz. – Dla niego miasto jest powietrzem, którym oddycha. Darzy Szczecin miłością. Zresztą Monika Szymanik też. Czują to ludzie, którzy też kochają Szczecin. Dlatego na wernisażu były tłumy.

Najważniejsza w życiu Jarosława Eysymonta wystawa odbywa się w 1989 roku, kiedy uczestniczy w prezentacji polskiego malarstwa w kopenhaskiej Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych. Nigdy później jego obrazy nie wiszą obok dzieł tylu takich malarzy jak Pągowska, czy Modzelewski.

Pomiędzy malarzami

– Kiedyś się zachwycałem Rembrandtem, potem Vermeerem, potem Caravaggiem i na tym się zatrzymałem – mówi.

A Picasso? – Kubizm akurat wymyślił kolega, który go nie lubił, czyli Braque. Picasso był prawdziwym malarzem. Nie szanuję natomiast niszczycielskiej siły, którą miał w sobie. Moim zdaniem najbardziej szczerym jego obrazem była Guernica. Został zmuszony do zajęcia jakiejś postawy i to była postawa wobec faszyzmu.

Kleszczewski (bo do pracowni przy alei Piastów 75, gdzie siedzimy, przyszedł malarz Paweł Kleszczewski): – Wyraził to w czerni i bieli, a teraz widzimy, że wojna jest rzeczywiście czarno-biała. A jak Bush wywoływał wojnę w Iraku, to stał w ONZ-ecie przed gobelinem, który był kopią Guerniki.

Pytanie do Pawła Kleszczewskiego: – Czy pan Eysymont objaśnił panu malarstwo? – To był mój absolutnie pierwszy kontakt z malarstwem i taki kontakt jest wiążący. I od razu z malarzem ekspresjonistycznym, z siłą ekspresji wyrażoną przez kolor. Nauczyłem się podejścia ekspresyjnego, że czasami z obrazem trzeba powalczyć, trochę tak jak w szermierce, bo jak się naoglądałem jak pan Eysymont maluje, to czasami przypomina to floret.

– Maluje się na stojąco, no i trzeba uderzyć tym pędzlem w to płótno. Człowiek odchodzi, patrzy, cofa się, znowu uderza, pewną ręką. Bo jak się cofa pędzel, to się go psuje. Musisz nadać kierunek i to jest kierunek do przodu – potakuje Eysymont.

– A ta pracownia i stworzenie wokół siebie środowiska, to jest ogromna wartość, bo to jest kulturotwórcze miejsce – kończy Kleszczewski.

Miejski kolorysta

Raz do mnie powie: „Czy pani widzi, jakie te wszystkie rozwiązania kolorystyczne w odmalowywanych budynkach są durne, te domy wyglądają jak różowe czy żółte gacie”.

Pisarz Krzysztof Niewrzęda nazwał Jarosława Eysymonta „miejskim kolorystą”.

– Ja się o tym, że mam intuicję kolorystyczną dowiedziałem na studiach (w 1982 r. zrobił dyplom w PWSSP w Poznaniu). To powiedział mi mój profesor Eugeniusz Markowski. Łatwo mi idzie dobieranie i zestawianie kolorów. Same się dobierają. To było mi dane przez naturę. Ale zawsze zastanawiałem się nad kompozycją. Uważam, że kompozycja to 70 proc. obrazu, kompozycję trzeba wypracować, gdzieś rozłożyć punkty ciężkości, gdzieś zauważyć kontrapunkty, gdzieś specjalnie coś zachwiać.

Z kolei Tadeusz Brzozowski powiedział mu: „Obraz musi mieć tytuł”. – Sposób na nazywanie obrazów też znalazłem. Jak nie potrafię wyrazić tytułu, to nazywa je mój przyjaciel Krzysztof Niewrzęda. Patrzy na obraz i nadaje tytuł, a ja to kupuję bez zastanowienia. Jak go nie ma, bo on siedzi w Berlinie, to wysyłam mu zdjęcie obrazu e-mailem i proszę o nazwę. Z poetami zawsze mi się dobrze pracowało, dlatego w pracowni Piastów 75 zrobiłem wiele imprez literackich.

W twórczości też często inspirował się literaturą. – Pociąga mnie zobaczenie, skomentowanie w obrazie świata, który przeczytałem. Wpadłem w sidła Philipa K. Dicka, wcześniej byłem zafascynowany prozą Italo Calvino i zacząłem tworzyć „Miasta nierzeczywiste”. Opisują świat, który ulegnie całkowitej dewastacji, a jednak jakaś nadzieja u nich zawsze istnieje. Optymista potrafi zwyciężyć, bo nie widzi wszystkiego czarnego. Ja czerni w ogóle w malarstwie nie stosuję. Czerń jest dla mnie mieszaniną kolorów. Bez światła nie ma niczego.

Czy gdyby się urodził w Warszawie, byłoby łatwiej? – Stolice w innych krajach tak nie wchłaniają wszystkiego, jak Warszawa: całą kulturę, sztukę, edukację – odpowiada Jarosław Eysymont. – W Warszawie na pewno byłbym innym malarzem, zająłbym się bardziej abstrakcją.

Finisaż wystawy „Wyobraź sobie – Eysymont. Mozil. Szymanik” w Galerii Poziom 4. Filharmonii w Szczecinie odbędzie się 15 września o godz. 19:00.