Sra to gdzie popadnie, pachnie nieładnie, leje na bramy a jeszcze, nie daj boże, dziecko ugryźć może.

Widzę je codziennie. Widzę, alić wzrokiem znużonym pracowicie pomijam, miną surową odpędzam, ziewnięciem w niebyt odganiam. I one mnie widzą. Jestem dla nich jak nieosiągalna góra mięsa, jak beczka pełna wody i posoki. Stwarzam także strefę zagrożenia gdy tak - milcząc  -  wzrokiem po ludzku warczę.

Ot, zwyczajny, miejski bóg.

Takich bogów pełne są ulice, sklepy i mieszkania. Takie niebo jak to miasto, pełne zwyczajnych bogów, trwa na wyciągnięcie pyska, na odległość zapachu opróżnionych przed chwilą talerzy, na dystans słyszalności kroków w zamkniętej bramie, za zakrętem schodów. Bliskie to niebo. Niebo jak galeria obrazów, w które wejść nie można, bo łeb lub nos łatwo obić albo ponieść dalej, przytrzaśniętą zamykanym z hukiem krajobrazem, tylną łapę.

Niebo o tej porze roku puste jest i zimne. Bogów trzyma w zakątkach ich multimedialnych, prywatnych Edenów makaron, wódka, kawa, chipsy i kiełbasa. No i pilot trzyma. A raczej to oni trzymają pilot, aby za jego pomocą odbywać podróże do dowolnie wybranych zakątków ziemskiego nieba. Tutaj ciepłe plaże Śródziemnego Morza, tam srebrzysty szmer egipskiej oazy, ówdzie meksykańska restauracja w centrum Bombaju. A wszędzie ciepło i syto. I wszędzie dostępnie.  

Wy także, moi sąsiedzi z mieszkania naprzeciwko i wy – otłuszczeni lub odchudzeni pożeracze wiadomości, wy także je widzicie. No, może nie widzicie, ale w każdym razie patrzycie na nie. Może nie dostrzegacie, ale spozieracie, nie rejestrując w świadomości ich zapchlonej obecności.

Kto by tam zresztą zwracał uwagę na te wychudłe brudne dupy, przez które wiatr przeciągiem leci, bo one puste w środku jak wydmuchana rurka z kremem. Kto by pochylał serce nad losem tych śmieciojadów, tych trypli (każdy pies jak wiadomo jest chory wenerycznie).  Ludzie zamarzają, w mieście rośnie rzesza bezdomnych (szacuje się, że w Szczecinie już około tysiąca osób nie ma żadnego kąta do spania) kogo więc obchodzi głodna pokraka na czterech łapach?  Wszystko jedno; miałczy czy szczeka. Nie dość, że biorą się one niewiadomo skąd (mówią, że z trzech kotów w piwnicy powstaje z biegiem czasu jeden pies, a z trzech szczurów jeden kot) to jeszcze żyją bez sensu i bez powodu, a przy tym bardziej wspak a nawet przeciw miastu niż jemu w sukurs.

Sra to gdzie popadnie, pachnie nieładnie, leje na bramy a jeszcze, nie daj boże, dziecko ugryźć może.  Psom wara od parków, bram, placów zabaw i od piwnic. Wara od klatek schodowych, od sklepów, domów i od cmentarzy.  

Psom wara i kotom też.
Kotom głośne precz!

Przez ulice Szczecina przewala się codziennie kilkadziesiąt tysięcy bezpańskich, głodnych, zmarzniętych zwierząt. Zwierząt niechcianych, ale reproduktywnie sprawnych. Od jedzenia, od domów i od sklepów można je jakoś odgonić. Można, bo choć głodne, bardziej jeszcze przestraszone. Ale ruja ma swoje prawa. Będą się mnożyły. Będą się multiplikowały, kserowały, kopiowały, powielały. Będą przerzucały swoje dane genetyczne na inne twarde pomarznięte zady, skąd wystartują – gdy Natura wciśnie hormonalny Enter, następne pakiety danych.

Transfer nieunikniony.

Miasta nie stać na sterylizację wszystkich psów i kotów.

Ludzie wolą nie widzieć w swoich dzielnicach głodnych i brudnych zwierząt. Niekiedy tylko jakaś starowinka wyniesie kotom (rzadziej psom) na podwórko miskę strawy. Ale takie babcie to przeważnie chore na głowę są. Dziwaczki. Niektóre z nich to na pewno miały w rodzinie czarownicę, albo i schizofreniczkę.

„Do serca przytul psa” – śpiewał onegdaj Jan Kaczmarek.  Ba, łatwo się mówi. A raczej śpiewa. Gdyby żył i gdyby mieszkał w Szczecinie, szybko by to swoje wokalne zawołanie odszczekał.

A zapasły rottweiler sąsiadów nawalił mi straszną kupę obok wycieraczki.
Nie lubię sąsiadów. I ich rottweilera też nie lubię, choć bydlę niczemu nie winne.

Wyjdę na ulice i przytulę jakiegoś zziębniętego burka.
Niech ma.

Jam jest bóg łaskawy.