"Teraz stąpając po ziemi wroga nie czułem się wszak zwyciezcą, nie imponowało mi to, że niedawny pan życia i śmierci schodził mi z drogi na jezdnię i czapkował ze strachem w oczach. Nie odczuwałem satysfakcji, że tak jak moich ziomków repatriowano z Ziemi Ojczystej, tak samo się robi z Niemcami, mieszkańcami tej ziemi". Oto swoisty rachunek sumienia jednego z pionierów Szczecina, Janusza P.

Szczecinianie na walizkach

Gdy 26 kwietnia 1945 r. Armia Czerwona wyzwoliła Szczecin, losy miasta nie były jeszcze znane. Nie było wiadomo, czy zostanie ono w całości włączone do Polski, czy też podzielone linią Odry między Polskę i Niemcy. Atmosfery tymczasowości w mieście nie zmieniło nawet przekazanie go 5 lipca administracji polskiej. Wszyscy siedzieli na walizkach- repatrianci z Kresów Wschodnich, radzieccy żołnierze, niemieccy autochtoni, wreszcie przybyli z centralnej Polski w poszukiwaniu łatwego łupu szabrownicy. Region szczeciński przypominał prawdziwy Dziki Zachód, gdzie "prawo" spotykało "pięść". Dziś o tych czasach możemy się wiele dowiedzieć z pamiętników, jakie zostawili po sobie szczecińscy pionierzy. 

Janusz P. właśnie odszedł z wojska. Przybył do Szczecina w poszukiwaniu pracującego tam w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym ojca. Opowiada, jak w drodze, w przepełnionym do granic możliwości pociągu, gdzie repatrianci zajmowali miejsca nawet na dachu, doszło do awantury. Polski żołnierz interweniował, gdy czerwonoarmista okradał pasażerów z biżuterii i zegarków. Swój protest przypłacił kulą w głowie.

"tu mieszkają Polacy"

Gdy już dotarł do Szczecina, spotkał patrol radzieckich żołnierzy, którzy ostrzegali go, że znalazł się... w Niemczech. Jeden z wielu przykładów tymczasowości powojennego Szczecina. Gdy już dotarł do opuszczonego przez Niemców domu, zajętego przez jego rodziców, nie kipiał z radości, bynajmniej: "czułem się obco i żle, drażnił mnie specyficzny zapach niedawnych domowników, o których nic nam nie było wiadomo (...) ciężkie, acz solidne niemieckie meble, przytłaczające swoją masą, niegustowne landschafty wiszące na ścianach, makatki i inne przedmioty codziennego użytku, a także sterta hitlerowskich czasopism."

Halina P. także nie wspomina dobrze zetknięcia z niemieckością Szczecina. Niemieckie napisy na ulicach miasta budziły grozę, przypominały piekło okupacji. Jednak polscy repatrianci nie mogli narzekać na problemy ze znalezieniem mieszkania. Wystarczyło, że upatrzyli sobie dane mieszkanie, w kilka godzin uzyskiwali na nie zgodę w Urzędzie Miasta. Potem przychodzili w obstawie Straży Miejskiej wyeksmitować zastanych w upatrzonym lokum niemieckich lokatorów. Ci z frontowych mieszkań przenosili się do oficyn. Zwykle jednak Polacy przydzielone mieszkanie grabili, porzucali i starali się o następne.

Pionierzy zaprzeczają panującym powszechnie opiniom o masowych grabieżach i gwałtach dokonywanych przez żołnierzy Armii Czerwonej. Przyznają, że ofiarami ich byli często Niemcy, jednak Polacy w swoich domach nie musieli się obawiać sojuszników. Wystarczyło napisać na drzwiach hasło: "tu mieszkają Polacy". Przed Rosjanami i szabrownikami chroniła też nominacja z Urzędu Miasta "z poprzecznym czerwonym paskiem" i biało-czerwona chorągiew na balkonie. 

Radioodbiornik za fortepian

Jednak po wyjściu na ulice miasta stan bezpieczeństwa diametralnie się zmieniał. Polacy gromadzili się wokół dzisiejszych ulic: Jagiellońskiej, Wielkopolskiej, al. Jedności Narodowej, al. Piastów, 5 lipca. Te miejsca uniknęły niszczycielskich bombardowań alianckich. Podobnie plac Grunwaldzki, który stał się prawdziwym centrum polskiej kultury w powojennym Szczecinie. Tu przychodzili Polacy spotkać się w swoim gronie, posłuchać radia. Zresztą, gdy Radio Szczecin rozpoczęło swoją emisję, szczecinianie potrafili za radioodbiornik oddać nawet fortepian) Na pl. Grunwaldzkim Polacy czuli się bezpiecznie, podczas gdy gruzowisk w pozostałych częściach miasta unikano nawet w biały dzień, bojąc się rzekomo ukrywających się tam bojowników Werwolfu- organizacji dywersyjnej, złożonej z niemieckich niedobitków.

Życie kulturalne miasta rozkwitało powoli. Po latach okupacji, gdy "tylko świnie siedziały w kinie" na propagandowych niemieckich filmach, otwarcie kina "Bałtyk" (ob. Teatr Polski) powitano z wielkim entuzjazmem. Ludzie chodzili po kilka razy na ten sam film. W pierwszych rzędach podczas seansu siadywali radzieccy  żołnierze ze swoimi niemieckimi utrzymankami. Punktem honoru była ilość zrabowanych zegarków na rękach; Rosjanie zakładali ich jak najwięcej, na jednej ręce z czasem polskim, a na drugiej z czasem moskiewskim. Zapytany o godzinę czerwonoarmista z dumą w głosie pytał "a którego czasu?". Jednak życie kulturalne Rosjan nie zawsze wyglądało tak zabawnie. Pewnego razu- jak opowiada Pani Halina P.- podczas projekcji filmu o hitlerowskich zbrodniach, czerwonoarmiejcy nie wytrzymali, w prymitywnym odwecie zaczęli bić swoje niemieckie partnerki i wyganiać z kina.

Powrót z seansu też nie wyglądał różowo. Mimo, iż ludzie dla bezpieczeństwa dzielili się na większe grupy wg. miejsca zamieszkania, najczęściej i tak padali ofiarą band szabrowników i częstokroć wracali do domu w samej bieliźnie.

"ilu zabiłeś Niemców?"

Generalnie pionierzy starali się zacząć nowe życie. Janusz P. wspomina, że po powrocie z wojska postanowił nadrobić lata młodości, zabrane przez wojnę. I choć dziesięcioletni kuzyn męczył go pytaniami w stylu "ilu zabiłeś Niemców?", nawet w kontaktach z rówieśnikami nigdy nie poruszał tematu wojny. "Organizowaliśmy z przyjaciółmi spotkania, prywatki, do tańca przygrywał nam przywieziony z Wilna, nowoczesny na owe czasy, walizkowy patefon i przedwojenne, melodyjne płyty, a dziewczęta zadbały, ażebym nauczył się tańczyć (...) latem jeździliśmy rowerami lub kurnikami (tramwaj bez ścian bocznych, z dachem na słupkach- kursował na linii obecnej 1) na Głębokie". Nad jeziorem łódki, kajaki, piłka wodna, nurkowanie. A po powrocie do miasta bakaliowe lody i woda sodowa.

Wyjątkowym przypadkiem wśród powojennych mieszkańców Szczecina był Eugeniusz K.- Polak, który mieszkał tu już przed wojną. A to za sprawą dziadka, który jeszcze za czasów zaborów uciekł do niemieckiego Szczecina przed poborem do armii carskiej. Pan Eugeniusz wspomina, jak podczas dywanowych nalotów alianckich w 1944 r., będąc sześcioletnim dzieckiem wymykał się z domu, by ze wzgórza na Prawobrzeżu oglądać z zapartym tchem rozświetlające mrok nocy płomienie trawiące zbombardowane Śródmieście, Pomorzany, Golęcin.

"Nie mogli przynieść nam wolności, bo sami jej nie mieli"

Czerwonoarmiejcy, mający w Polsce tak złą sławę fałszywych wyzwolicieli spod niemieckiej okupacji, wyzwolicieli, którzy przywieźli nam nową okupację, "nie mogli przynieść nam wolności, bo sami jej nie mieli". Ciężko się więc dziwić ich czasem brutalnym zachowaniom na zajętych ziemiach, w tym głównie przeciw Niemcom. Także tu, w Szczecinie. Pionierzy przypominają, że brutalny charakter szczecińskiego Dzikiego Zachodu tworzył głównie Werwolf i bandy polskich szabrowników. Jednak pionierskie lata to nie tylko czas walki o start w nowej Polsce. To także czas powrotu do normalności. Pionierzy woleli chodzić na lody bakaliowe i wodę sodową niż bić się o mieszkania, rozpamiętywać wojnę i odgrażać się radzieckim wyzwolicielom, którzy zabrali im ich kresowe ziemie. Najważniejsza była odbudowa ze zniszczeń, w której udział brali wszyscy, społecznie, bez względu na poglądy polityczne i doświadczenia wojenne.