Marsze, dużo hałasu, mężczyźni przebrani za kobiety, to tylko kilka działań podejmowanych przez homoseksualistów w celu walki o tolerancję. W Szczecinie działania te, choć niewidoczne, to niekiedy jednak odczuwalne. Czy homoseksualiści wymagający dla siebie tolerancji sami są tolerancyjni?

Tolerowanie, a akceptowanie

W dzisiejszych czasach tolerancja niewątpliwie bardzo często mylona jest z akceptacją, więc już na początku wyjaśnię: tolerować według Małego słownika języka polskiego Wydawnictwa Naukowego PWN oznacza tyle, co traktować kogoś lub coś pobłażliwie, zezwalać na czyjeś niewłaściwe postępowanie, zaś akceptować znaczy aprobować, zatwierdzać, zgadzać się, przyjmować, uznawać.

Przytoczyłam definicje obu zjawisk nie bez powodu. Poprawne rozumienie tych pojęć ma bowiem niemałe znaczenie dla rozważań nad poczynaniami homoseksualistów.

 

Dwie grupy homoseksualistów

Od dłuższego już czasu zastanawiałam się, czy jestem tolerancyjna, czy jednak nie. Z rozmów z innymi wysnuwam wnioski, iż nie tylko ja zadaję sobie podobne pytania. Ogólnie rzecz biorąc - do homoseksualistów nic nie mam. Zauważyłam jednak ciekawe nazwijmy to „zjawisko”. Dostrzegam istnienie dwóch grup homoseksualistów. Jedni są w porządku: skromni ludzie, z którymi można porozmawiać na każdy temat, pośmiać się, czy wyjść na „piwo”. Nie afiszują się ze swoją orientacją seksualną, ale też jej nie ukrywają – grupa A. Drudzy jednak, to już niemiła banda. Wychodzą na ulice miast, aby pokazać innym, że istnieją. Wołają o tolerancję do nietolerancyjnych. Walczą też o swoje „prawa”... - grupa B. Pytanie: ale o co tu walczyć? Uważam, że takie prawa mają, bo przecież są takimi ludźmi, jak wszyscy inni, więc cały czas się zastanawiam o co tak naprawdę toczy się gra? I w tym momencie na plan pierwszy wysuwa się jedno, główne spostrzeżenie, a mianowicie, że grupa B chce wymusić, aby mówić im: „Tak! Macie rację! Akceptuję was i popieram!”. Dlaczego niby mam bić brawo i tupać nóżkami w rytm ich marszów, i ma mi się to podobać? Nie podoba mi się to i nie musi mi się podobać. Przecież nie krytykuję homoseksualizmu. Każdy ma prawo żyć tak, jak chce i z kim chce. Nic mi do tego, ale też nic nikomu do tego, co lubię, a czego nie. Nikt nie ma prawa zmuszać mnie do tego, żeby coś zaczęło mi się podobać i nie ma prawa nakazywać mi, co mam popierać i wcale nie znaczy to, że jestem nietolerancyjna, a więc – jestem tolerancyjna.

Jeśli powiesz do homoseksualisty A, że nie podobają Ci się jego spodnie, to powie ci: „W porządku. Nie muszą, ale mnie się podobają. Po prostu mamy inny styl”, ale homoseksualista B od razu odbierze to w kontekście swojej orientacji seksualnej i poczuje się urażony, a nawet zaatakowany. O tobie zaś pomyśli, że jesteś homofobem. I tego właśnie nie rozumiem. Skąd tyle jadu?

 

Czyżby kompleksy?

Śmiem sądzić, że kłopoty homoseksualistów nie rodzą się z podejścia heteroseksualistów do zagadnień związanych z tym, że ktoś czuje pociąg do osób tej samej płci, a raczej powiedziałabym z tego, że homoseksualiści B są niezwykle zakompleksieni i sami w sobie wytwarzają poczucie zagrożenia. To nie ja wychodzę na ulicę i krzyczę „Ej! Jestem heteroseksualna!”. Nie mam takiej potrzeby. Nawet gdybym nie mogła wziąć załóżmy ślubu z ukochaną osobą, to co z tego skoro do miłości nie jest wcale potrzebny ślub? Jest mi z tym dobrze, akceptuję to i nie muszę utwierdzać całego świata, że robię to, do czego mam prawo, ponieważ uważam, że nic innym do tego, więc temat ten jest moją prywatnością i moją sprawą i nikomu nie tłumaczę dlaczego postępuję tak, a nie inaczej. Mało tego: nie wymagam od innych, aby im się to podobało, bo ma prawo im się nie podobać i mają prawo mieć własne zdanie.

 

Wniosek...

jest następujący: homoseksualiści z gruby B wymagają toleracji, choć sami są nietoleracyjni dla nietolerancyjnych. Nasuwa mi się tylko jedna sentencja: jeśli chcemy wymagać czegoś od innych, to zacznijmy wymagać najpierw od siebie, albo przestańmy mylić w tym przypadku pojęcie tolerancji z pojęciem akceptacji, bo można być tolerancyjnym i jednocześnie czegoś nie akceptować.