Co zrobić, żeby dobry koncert okazał się jarmarczny? Nałożyć niebieską perukę i krzyczeć: „ołł jes, bejbe!”.
Największe i najbardziej znane przeboje kojarzące się z rytmami latynoskimi zostały zmiksowane na klubową nutę. W tle członkowie zespołu tańczyli breakdance’a. Pozornie brzmi to ciekawie. Niestety tylko pozornie…
Dobry i oryginalny pomysł dostosowany do imprezowych realiów, został przejaskrawiony, a jego efektem był widok raczej kiczowaty niż taki, który określilibyśmy słowem „trendy”. A szkoda, bo mogło to pójść zupełnie w inną stronę. Kiedy na scenie pojawiło się dwóch modnie ubranych członków zespołu i zaczęło pokaz hip-hopu, wszyscy spodziewali się czegoś naprawdę interesującego. Taniec pozostawiał jednak wiele do życzenia. Nierówne elementy synchroniczne to niestety tylko drobiazg. Raziła sztuczność oraz brak spontaniczności i wyluzowania, które w tej dziedzinie tańca są niezbędne.
Prawdziwe oblicze zespół pokazał dopiero, gdy na scenie zjawiła się wokalistka w niebieskiej peruce i kombinezonie z lycry z powycinanymi wzorami… Grupa zaczęła przypominać wyglądem komiksowych bohaterów, a atmosfera przerodziła się w imprezę o charakterze disco-polo. „Chodź do mnie bejbe”, „Oł jes”, „Naprawdę mi się podobasz”, „Come on party pe ople!” – to tylko niektóre z „gorących” tekstów wysyłanych w stronę publiczności oraz wokalistki. Niektórzy z przybyłych mieli okazję potańczyć z zespołem na scenie, jednak oprócz nich niewielu poczuło latynoski klimat. Na bisach bardziej zależało prowadzącemu imprezę – Grzegorzowi Małeckiemu, niż publiczności.
Koncert grupy „Paradiso” naprawdę mógł wyglądać inaczej. Przypuszczam, że będzie on jednak jedynie epizodem w działalności klubu Grand Cru, który od lat cieszy się dużym prestiżem i wysoką klasą. Trzeba przyznać, że lepiej wypadli klubowi didżeje, niż gwiazda z Hiszpanii. Nie byli może spektakularni, ale z całą pewnością nie byli kiczowaci.
Komentarze
0