„Mama owinęła mi oczy niebieskim szalikiem, ale i tak szybko zaczęły piec od gazu. Mimo wszystko, pchana dziecięcą ciekawością, starałam się zsunąć materiał i coś podejrzeć. Zobaczyłam przewrócony, płonący samochód milicyjny” – wspomina pani Małgorzata. Była wówczas uczennicą szkoły podstawowej na ul. Dubois, przy której 17 grudnia 1970 roku protestujący robotnicy starli się z ZOMO.

Nastroje w ubożejącej Polsce u schyłku epoki Gomułki były coraz gorsze. Czarę goryczy przelała decyzja Biura Politycznego KC PZPR, by tuż przed świętami drastycznie podnieść ceny na podstawowe artykuły spożywcze.

W Polsce zawrzało. Pierwszy wielki strajk rozpoczął się w Stoczni Gdańskiej. Komunistyczna władza starała się zachować to w tajemnicy przed innymi regionami, ale wieści szybko zaczęły się rozchodzić, docierając również do Szczecina.

– W kuchni podsłuchałem rozmowę taty, stoczniowca, z mamą. Mówił, że mają informacje o wydarzeniach z Trójmiasta od kolejarzy, którzy stamtąd przyjechali. Ostrzegał, że następnego dnia może nie wrócić do domu, bo trzeba będzie zostać w stoczni i strajkować – opowiada pan Jacek.

„Zobaczyliśmy wzbierający tłum i milicjantów z tarczami”

Tym następnym dniem w kalendarzu był 17 grudnia. Czwartek, który już na zawsze miał zostać zapamiętany jako „czarny czwartek”. Nie mógł tego jeszcze wiedzieć kilkuletni wtedy Jacek, gdy rano ruszył na zajęcia do Szkoły Podstawowej nr 27 przy ul. Dubois (obecnie SP nr 11).

Dzień toczył się dla niego normalnym rytmem. Aż do południa, kiedy na lekcji muzyki uczniowie usłyszeli odgłosy wybuchów.

– Wszyscy podbiegliśmy do okien. Zobaczyliśmy wzbierający tłum i milicjantów z tarczami. Wybuchały petardy z gazem łzawiącym, a nad ulicą zaczął się unosić gęsty dym. Nauczyciel szybko zabronił nam podchodzić do szyb – relacjonuje pan Jacek.

– Nie można nas było od tych okien odgonić – wspomina pan Jarosław, który miał wtedy siedem lat i był w innej klasie. – Nie mieliśmy świadomości, co tak naprawdę się dzieje. Bardziej niż wystraszeni, byliśmy tym wszystkim podekscytowani. Pamiętam, że przejmowała się nasza nauczycielka. Miała męża w straży pożarnej i obawiała się, że będzie musiał interweniować w tym tłumie.

„Z motłochem rozmawiać nie będzie”

Jak doszło do starcia robotników z oddziałami ZOMO na ul. Dubois? Wszystko zaczęło się w Stoczni Szczecińskiej im. Adolfa Warskiego – największym szczecińskim zakładzie pracy. Sytuacja była tam napięta od rana. Część pracowników nawoływała do strajku w geście solidarności z kolegami z Gdańska, zamiast pracy odbywały się wiece, domagano się rozmowy z Antonim Walaszkiem, I sekretarzem KW PZPR w Szczecinie.

– Gdy do stoczniowców dotarły słowa sekretarza, że „z motłochem rozmawiać nie będzie”, to mówiąc bardzo delikatnie – zdenerwowali się. Szef wojewódzkiej partii robotniczej nie chciał rozmawiać z robotnikami i jeszcze okazywał im pogardę – mówi dr Michał Paziewski, badacz szczecińskiej rewolty, autor nagradzanej monografii „Grudzień 1970 w Szczecinie”.

Źródło: Instytut Pamięci Narodowej Oddział w Szczecinie

„Wydawało mi się, że właśnie wybuchła wojna”

Stoczniowcy postanowili więc bez zaproszenia (i w dużej liczbie) wybrać się do gmachu partyjnego komitetu przy pl. Żołnierza Polskiego. Pierwsze grupy, które wyszły na ulice, były jednak rozpraszane. Tak stało się m.in. na Jana z Kolna i Mazurskiej. Robotnicy cofali się, ale szybko dołączali do nich nowi demonstranci – pracownicy Stoczni Remontowej „Gryfia” i Famabudu, a także okoliczna młodzież. Gęstniejący tłum, w którym nie brakowało także kobiet, wkroczył na ul. Dubois. Tam postanowili go zatrzymać zomowcy,

W stronę milicjantów posypały się kamienie. Odpowiedzieli petardami i granatami z gazem łzawiącym. Wszystko doskonale widział z okna wieżowca pan Dariusz, również ówczesny uczeń SP 27, który jednak tamtego dnia był chory i został w domu.

– Wydawało mi się, że właśnie wybuchła wojna. Widziałem początek starć i palący się milicyjny gazik przewrócony u wylotu ul. Sławomira. Tłum ludzi, petardy, kłęby dymu i bardzo dużo gazu łzawiącego. Pamiętam, że sąsiedzi zrzucali z okien namoczone ścierki, by protestujący mogli przetrzeć oczy – opowiada pan Dariusz, który dziś oprowadza wycieczki po osiedlu Drzetowo-Grabowo, również tematyczne, opowiadające o Grudniu ‘70.

Rzucali w zomowców doniczkami i butelkami

Okoliczni mieszkańcy pomagali protestującym, rzucając w nich doniczkami z kwiatami i butelkami z mlekiem. W tym czasie nauczyciele w SP 27 starali się zapewnić bezpieczeństwo dzieciom.

– Kojarzę, że do szkoły wciągnięto któregoś z poszkodowanych robotników, ale to wszystko jak przez mgłę. W końcu byłem wtedy w pierwszej klasie, miałem 7 lat – opowiada pan Bernard. – Nie mogliśmy podchodzić do drzwi wejściowych. Stojąc na półpiętrze, widziałem jednak jak się otwierają, gdy po dzieci przychodzili rodzice. Wtedy można było coś zobaczyć.

– Gdy zaczęły się wybuchy kazano nam opuścić sale. Staliśmy na korytarzach, gdzie nie było okien. Nauczyciele najpierw czekali na rodziców, a później sami odprowadzili część dzieci do domów – dodaje jego starszy o cztery lata brat Zbigniew.

Płonący gazik stał się symbolem

Z czasem w starciu między protestującymi a zomowcami szala zwycięstwa zaczęła się przechylać na korzyść tych pierwszych. „Zdobyli” milicyjnego gazika, którego kierowca nie zdążył odpalić przed nacierającym tłumem. Wraz z kolegą uciekli pieszo, poturbowani przez manifestujących schronili się na pobliskiej poczcie i w jednej z kamienic. Zdjęcia przewróconego, płonącego samochodu stały się jednym z symboli walk na ul. Dubois. Później na ul. Parkowej spalono jeszcze jeden pojazd milicyjny.

W pewnym momencie zomowcom skończyły się „środki chemiczne”, czyli przede wszystkim granaty z gazem łzawiącym. W starciu z przeważającym tłumem byli wtedy już na straconej pozycji.

– Ta sytuacja ich przerosła. Nie chcieli też wchodzić w bezpośrednie starcia z rosłymi robotnikami, bo mogliby po prostu ucierpieć. Mieli swoje życie, rodziny. Wiedzieli też przecież, że walczą z robotnikami, którzy wyszli z zakładów pracy w proteście, a nie z kryminalistami czy chuliganami. Dlatego szybko się wycofali – relacjonuje dr Michał Paziewski.

„Mieliśmy trzymać tornistry nad głowami, żeby ochronić się przed ewentualnymi kamieniami czy petardami”

Gdy największe tłumy przetoczyły się przez ul. Dubois, dzieci ze szkoły podstawowej zaczęły wracać do domów. Pana Jacka odebrał sąsiad-stoczniowiec, który odprowadził grupę znajomych uczniów.

– Pamiętam, że najbardziej bał się kolega, który mieszkał na rogu ulicy Dubois i Sławomira. Niemal dokładnie przed jego kamienicą płonął jeszcze milicyjny gazik. W powietrzu było dużo gryzącego dymu. Mieliśmy trzymać tornistry nad głowami, żeby ochronić się przed ewentualnymi kamieniami czy petardami, gdyż nadal pojawiały się niewielkie grupki walczących – wspomina.

Pani Małgorzata trafiła najpierw do mieszkania koleżanki z Radogoskiej. To stamtąd zabrała ją później mama.

– Owinęła mi oczy niebieskim szalikiem, ale i tak szybko zaczęły piec od gazu. Mimo wszystko, pchana dziecięcą ciekawością, starałam się zsunąć materiał i coś podejrzeć. Zobaczyłam przewrócony, płonący samochód milicyjny – mówi.

Jej imienniczka nie była tego dnia w szkole, ale wracała z mamą z przychodni przez ulicę Parkową i Dubois. Tata był wtedy w stoczni.

– Już w Parku Żeromskiego poczuliśmy żrący zapach. Mam przestraszyła się, szybko odprowadziła mnie do mieszkania w wieżowcu na rogu ul. Dubois i pobiegła do szkoły po moją siostrę. Jej klasę sprowadzono do szatni w piwnicy, dzieci były przestraszone. Płakały – wspomina pani Małgorzata.

To nie był jednak dla nich koniec emocji. W nocy rodzinę obudził nieznany do tej pory hałas.

– Po bruku ulicy Dubois jechały w kierunku stoczni czołgi. Cały wieżowiec się trząsł, Mama położyła nas na podłogę i kazała się nie ruszać – opowiada.

Strzały rozległy się później

Po starciach w okolicy szkoły przy ul. Dubois, po obu stronach byli poszkodowani, ale obyło się bez ofiar. Do najtragiczniejszych wydarzeń doszło około godziny 17, gdy tłum najpierw popalił Komitet Wojewódzki PZPR przy pl. Żołnierza Polskiego, a później szturmował Komendę Wojewódzką Milicji Obywatelskiej przy ul. Małopolskiej. Milicja i wojsko otworzyły ogień. Zginęło 13 osób.

Następnego dnia, czołgi, które w nocy słyszała pani Małgorzata, stanęły przed bramą stoczni. Tam też strzelano. Kilka osób raniono, w tym dwie śmiertelnie.

„Bawiliśmy się nimi, choć wciąż jeszcze sprawiały, że szczypało w oczy”

Po krwawym stłumieniu ulicznych protestów, w stoczni rozpoczął się strajk, a na ulice Szczecina wyjechały skoty i inne wojskowe pojazdy. Kolejne dni były pełne napięcia, choć najmłodsi nie zawsze mieli tego świadomość.

– Byliśmy dziećmi i patrzyliśmy na te wydarzenia nieco inaczej. Traktowaliśmy je trochę jak przygodę. Pamiętam, że przy Wałach Chrobrego była stacja CPN, gdzie znaleźliśmy takie kółka po granatach z gazem łzawiącym [ZOMO rozproszyło tam 17 grudnia grupę protestujących – red.]. Bawiliśmy się nimi, choć wciąż jeszcze sprawiały, że szczypało w oczy. Mało nie powpadaliśmy do Odry – opowiada pan Jarosław.

– Gazów łzawiących rozpylono tak dużo, że jeszcze wiele dni później wszędzie na ulicach było czuć gaz. W Małym Zoo zginęły przez to ptaszki, które zadusiły się gryzącym dymem – dodaje dr Michał Paziewski.

„To robotnicy wyrzucili na śmietnik historii Gomułkę, a później wykopali grup systemowi komunistycznemu”

Następstwem szczecińskiego Grudnia ‘70 był strajk w Styczniu ‘71. To wtedy do stoczni przyjechał Edward Gierek, nowy pierwszy sekretarz partii, który zastąpił na tym stanowisku Władysława Gomułkę. Nastroje się poprawiły, liczono, że to zmiana na lepsze. Sytuacja w Polsce na jakiś czas się uspokoiła. Ale robotnicy wiedzieli już, że komunistycznej władzy można zagrozić.

– Stało się z nimi coś niesamowitego, zyskali poczucie siły. W całym bloku wschodnim nie było wcześniej takiego „numeru”, żeby spłonął partyjny komitet. Spalenie tego gmachu nie oznaczało tylko zniszczenia budynku, ale też przeorało ich świadomość. To robotnicy wyrzucili na śmietnik historii Gomułkę, a później wykopali grób systemowi komunistycznemu – podkreśla dr Michał Paziewski.

„Było niebezpiecznie i to się po prostu czuło. Najgorszy był niepokój”

Od czasów walk na ul. Dubois minęło 55 lat. Okolica znacznie się zmieniła. Wtedy jezdnia była węższa, a po stronie wieżowców znajdował się rozległy niezabudowany plac. Dzieci nadal przychodzą tam codziennie na zajęcia do szkoły, ale na szczęście nie muszą już oglądać takich obrazków jak w grudniu 1970 roku.

– Było niebezpiecznie i to się po prostu czuło. Najgorszy był niepokój, co będzie dalej. Takie wydarzenie zapamiętuje się na zawsze – przyznaje pan Dariusz.