Polacy przyjeżdżali w 1945 roku do niemieckiego Szczecina z różnych powodów. Najczęściej z przyczyn materialnych: aby znaleźć pracę, mieszkanie, polepszyć swój byt. Zdarzały się jednak pobudki, powiedzmy, bardziej duchowe. Bohater dzisiejszego artykułu i autor kolejnego, opisywanego pamiętnika – Karol przyjechał do Szczecina z powodu jednej, danej kilka lat wcześniej obietnicy.

Jak esesman przeklinał Hitlera

Wojna zastała Karola we Lwowie. Pracował tam jako robotnik transportowy. Potem pojmany przez Niemców musiał pracować w kamieniołomach. Jego największym prześladowcą był pewien podoficer SS prawdopodobnie hauptscharführer (obertruppführer) o imieniu bądź nazwisku Frantz. Jak wiadomo na Ukrainie w tamtym okresie swoją zbrodniczą działalność prowadziło Einsatzgruppe C, którego Frantz musiał być członkiem. Jednak największy prześladowca Karola w pewnym momencie stał się jego przyjacielem. Frantz okazuje się być agentem Abwehry, który zaczyna nienawidzić nazistów z powodów osobistych. W marcu 1942 roku Frantz ostrzegł mnie, że moimi kontaktami z ludnością cywilną zainteresowało się gestapo. (…) 13 maja 1942 roku Frantz (…) podczas jazdy [samochodem] zwierzył mi się, że w czasie bombardowania Zagłębia Saary zginęły jego żona i córka. Przeklinał Hitlera i jego bandę, oraz przyznał się, że jest oficerem Abwehry – pisał w swoim pamiętniku Karol.

 

U profesora Weigla we Lwowie

Następnie Frantz pomógł mu uciec z kamieniołomów, następnie ukrył go we Lwowie u znajomego i załatwił pracę u wynalazcy pierwszej, skutecznej szczepionki przeciwko tyfusowi plamistemu, wybitnego biologa pochodzenia austriackiego prof. Rudolfa Weigla, który miał szansę nawet na Nagrodę Nobla, ale najpierw w czasie wojny jego kandydaturę storpedowali Niemcy, ponieważ nie chciał podpisać Reichslisty, a następnie polscy komuniści, którzy oskarżali go o kolaborację z nazistami. Współpraca z tak znakomitym naukowcem wpłynęła na dalsze, powojenne losy i poglądy Karola oraz na to, czym się zajmował w pionierskich latach w Szczecinie. Chociaż ostatnie lata wojny oprócz pracy dla profesora bohater spędził również na działalności w Armii Krajowej.

 

Ukochana córka chce do Szczecina

W aktywność patriotyczną wciągnął swoją ukochaną, czternastoletnią córkę Danusię. Pewnego dnia dziewczyna otworzyła atlas geograficzny i wyszukała w nim Szczecin. Po przejrzeniu mapy i chwilowym zastanowieniu powiedziała: jak się wojna skończy to pojedziemy do Szczecina. (…) Tam będziemy bardziej potrzebni niż we Lwowie. Karol dobrze zapamiętał jej słowa. W czerwcu 1944 roku obawiając się o bezpieczeństwo rodziny we Lwowie, podjął fatalną w skutkach decyzję, ponieważ wysłał swoich najbliższych do Warszawy, gdzie wówczas wydawało mu się, że będą bezpieczniejsi. Jak powszechnie wiadomo, dwa miesiące później wybuchło w stolicy powstanie. 11 sierpnia zginęła Danusia walcząc w szeregach Armii Krajowej.

 

Obietnic trzeba dotrzymywać

O śmierci córki Karol dowiedział się dopiero po wojnie, pewnie dlatego, że sam walcząc, co dzisiejszym apologetom Żołnierzy Wyklętych może się nie mieścić w głowie, w Ludowym Wojsku Polskim, przy forsowaniu Nysy trafił do niewoli i do Warszawy wrócił dopiero jesienią 1945 roku. 1 listopada tego samego roku wybrał się na cmentarz i stojąc nad grobem córki przypomniał sobie, co mu powiedziała rok wcześniej. O tym, że pragnie, aby po wojnie wszyscy razem zamieszkali w Szczecinie. Tego samego dnia Karol wsiadł do pociągu. Do Szczecina dotarł 4 listopada

 

Od szpitala na Pomorzanach do łaźni miejskiej

Zatrzymuje się u siostry Czerwonego Krzyża, która razem z mężem zaoferowała mu gościnę. Dwa dni później spotyka na ulicy znajomego inżyniera z Lwowa, który wiedząc o jego współpracy z prof. Weiglem, przyprowadza go do Wydziału Zdrowia Urzędu Miejskiego. Zlecono mu tam administrację szpitala na Pomorzanach. Szybko okazało się to jego niepowodzeniem. Administratorem był zaledwie dwa dni, ponieważ trzeciego dnia napadli go szabrownicy. Wydział Zdrowia dał mu kolejną szansę i wyznaczano mu zadanie uruchomienia łaźni miejskiej zlokalizowanej przy ul. Lecha (dzisiejszy Koński Kierat). Pracę rozpoczął 15 listopada i jak się później okazało, łaźniami i kąpieliskami miejskimi kierował przez kolejne dwudziestolecie, aż do zasłużonej emerytury.

 

Jak zdobyć zaufanie Niemców

Łaźnia miejska okazała się obiektem rozszabrowanym i zniszczonym, ze spalonym dachem, "pilnowanym" przez ciągle niemiecki personel. Pracował w nim wciąż również niemiecki dyrektor łaźni inżynier Neumann. Personel podchodził do Karola nieufnie i jak to określił autor, z nienawiścią w spojrzeniu. Postanowił zdobyć ich zaufanie podstępem: Toteż przez parę dni grałem pana, bo Niemcy tylko panów uznają i szanują i przez ten czas obserwowałem pilnie, co im najbardziej dokucza, jakie życiowe braki na co dzień ich gnębią. Kiedy już poznałem ich bolączki i niedostatki, zmieniłem taktykę. Zacząłem się o nich troszczyć. Dzięki temu zdobył ich zaufanie i dowiedział się sporo o samej łaźni jak i urządzeniach znajdujących się w niej.

 

Niemcy też kradli

Jednak to nie rozwiązało wszystkich problemów. Po pewnym czasie Karol zaczął dostrzegać, że z zakładu giną narzędzia. To musiał kraść ktoś z pracowników. Autor postanowił ukryć się i zostać na noc w łaźni. Już za pierwszym razem przyniosło to oczekiwane skutki. Złodziejem okazał się główny mechanik, który chociaż zdołał umknąć, już więcej nie pojawił się w pracy, ponieważ tej samej nocy przestraszony wyniósł się ze Szczecina. To tylko częściowo rozwiązało problem kradzieży. Jak pisał zrezygnowany Karol: każda kradzież była możliwa, gdyż piwnice łaźni były połączone z piwnicą sąsiedniej kamienicy. Ale incydent z głównym mechanikiem ostatecznie przyniósł spodziewany efekt. Niemcy spokornieli.

 

Sauna w 1945 roku w Szczecinie

Karolowi szybko udało się uruchomić łaźnię, gdyż zakład dysponował niespodziewanie dwudziestoma tonami węgla. Poza tym zdawał sobie sprawę, dzięki współpracy z prof. Weiglem, jak ważna jest odpowiednia higiena ciała. Dużo ludzi w tamtym okresie chorowało na świerzb. Dlatego też otwarcie łaźni wymagało pośpiechu i przetestowania jej na… własnej skórze. 17 grudnia 1945 roku sam wziąłem aż trzy rodzaje kąpieli, oczywiście jako próbę. Najpierw parówkę indywidualną, potem wannę, a na ostatku pływanie w basenie. Powiadam wam, czułem się jak nowonarodzony – pisał. Autor spróbował również sauny, która nie była znana przeciętnemu Polakowi, gdyż przed wojną takie urządzenie funkcjonowało jedynie w pięciu, polskich miastach: Wilnie, Lwowie, Warszawie, Poznaniu i Katowicach. Karol wspomina swoje pierwsze spotkanie z sauną z rozbawieniem. Nazwał ją pudłem. Autor spędził w saunie za pierwszym razem, wbrew ostrzeżeniom Neumanna, aż pół godziny, po czym nieomal zemdlał. Sauna, jak się wkrótce okazało, nie zdobyła popularności wśród szczecinian. Nie rozumieli, czemu miała służyć. 17 grudnia Karol przyjął do pracy również pierwszych polskich pracowników.

 

Kakao bardzo mi smakowało

Lata 1945 i 1946 to beznadziejna aprowizacja Szczecina. Nie z innymi problemami borykała się łaźnia Karola. Dwadzieścia ton węgla szybko się skończyły. W magistracie nikt nie potrafił pomóc. Karolowi pozostała jedynie jego własna kreatywność i kontakty. Pływacy, którzy trenowali w łaźni podsunęli mu pomysł przejęcia węgla, którego zapasy znajdowały się przy elektrowni "Pomorzany". Pojawił się kolejny problem – jak to przetransportować do łaźni. Pomoc przyszła nieoczekiwanie ze strony Anglików, których baza znajdowała się przy ul. Jagiellońskiej. Wypożyczyli mu samochód ciężarowy i zaoferowali… codzienne śniadanie przed każdorazowym pobraniem pojazdu. Z początku się krępowałem, ale po paru dniach przyzwyczaiłem się i kakao bardzo mi smakowało. Za to w niedzielę chodziłem cały dzień głodny, bo nie było śniadania z kakao. Mogłem korzystać i w niedzielę, ale się wstydziłem.

Rosjanie, którzy stacjonowali w elektrowni "Pomorzany" nieoczekiwanie wyrazili zgodę na wydanie węgla. Następnie nawet pomogli bohaterowi wyciągnąć samochód traktorem, kiedy ten się zakopał.

 

Oddam papier toaletowy za szare mydło

Inną bolączką łaźni był brak środka dezynfekującego wodę w basenach. Karol potrzebował dodawać minimum pół kilograma dziennie takiego proszku, żeby zapobiegać rozprzestrzenianiu się niebezpiecznych chorób. Znów pomogli Anglicy przekazując mu pięć beczułek chloru po pięćdziesiąt kilogramów każda. I jako, że poziom higieny w Szczecinie w tamtych czasach był na dość niskim poziomie, dyrektor łaźni nakazał dodawać do basenu aż kilogram dziennie rzeczonego środka. Wiele innych problemów autor rozwiązywał poprzez niezawodny handel wymienny. W łaźni, pewnego dnia, znalazł schowek, w którym ukryto aż dwa tysiące rolek papieru toaletowego. Jak się szybko okazało, doskonale nadawał się na barter. Karol wspomina, że za jedną setkę takiego drogocennego na ówczesne czasy materiału udało mu się załatwić beczkę szarego mydła.

 

Dlaczego żołnierze tak często tonęli przed wojną?

Karol zajmował się zawodowo nie tylko łaźnią miejską. W 1946 roku uruchomił również kąpieliska nad jeziorem Głębokim i samą Arkonkę. Notabene o mało sam się nie utopił w tym pierwszym akwenie. Jak sam przyznał, słabo pływał, co nie przeszkodziło mu również pełnić odpowiedzialną funkcję prezesa Okręgowego Związku Pływackiego. Trzeba jednak wiedzieć, że przed wojną mało kto w Polsce umiał pływać. Nawet żołnierze. Karol chciał to zmienić, zwłaszcza, że miał w pamięci, jako były żołnierz zawodowy, jak młodzi ułani potrafili utonąć przy rutynowym pojeniu koni. Z tego powodu Karol zaangażował się w zorganizowaniu programów nauki pływania w wojsku, ponadto popularyzował ten sport poprzez lekcje dla szkół na basenie oraz organizował zawody pływackie. W 1947 i 1948 roku odbyły się takie rywalizacje w Odrze. W tamtym czasie rzeka była jeszcze wystarczająco czysta, żeby mogli w niej konkurować pływacy. Podobne zawody odbywały się również w jeziorze Głębokim.

 

Nago, byle do mety

W pamięci autora szczególnie zapadły zawody pływackie, które odbyły się w 1950 roku w pływalni znajdującej się przy pl. Orła Białego. Konkurowały ze sobą Szczecin, Poznań i Wrocław. Losy rywalizacji zależały od ostatniej konkurencji – sztafety kobiecej. Na ostatniej zmianie w zespole szczecińskim płynęła lubiana w tamtych czasach zawodniczka Benia Zacharewicz. Przy czwartym nawrocie pękło jej ramiączko od kostiumu kąpielowego, ale zignorowała to, ponieważ nie chciała zawieść miejscowej publiki. Do mety, według autora, miała dopłynąć prawie naga. Ale wygrała. Można powiedzieć, że szczecińska higiena również zwyciężyła. Dzięki bohaterowi omawianego dzisiaj pamiętnika.

Tekst powstał w ramach nowego cyklu artykułów "Pionierzy Szczecińscy" na podstawie pamiętników ze zbiorów Książnicy Pomorskiej. Część danych opisywanych osób nie zostało ujawnionych ze względu na ochronę danych osobowych.