Koncerty Comy są zawsze dużym wydarzeniem. Niech zaświadczy o tym choćby prędkość rozchodzenia się biletów, rozliczne plakaty błąkające się po miejskich ulicach lub szum w lokalnych rozgłośniach i portalach internetowych. Odkąd kapela z Łodzi dostała się do muzycznego mainstreamu, liczba jej wielbicieli wzrosła o kilka rzędów wielkości, co wykształciło popyt na dużą trasę promującą nową płytę.

Odzwierciedla to ilość miejscowości, które zespół postanowił odwiedzić tej jesieni. Koncerty zaplanowano w ponad dwudziestu polskich miastach i na każdy z nich wejściówki rozchodzą się niczym przysłowiowe ciepłe bułeczki. Szczecin jest tego fenomenu świetnym przykładem, ponieważ biletów zabrakło na kilka dni przed imprezą. Wobec tego 26 listopada w Słowianinie należało spodziewać się tłumów i faktycznie – już przed samym wejściem do klubu, na kilkadziesiąt minut przed godziną dziewiętnastą, cudownie zakręcała kolejka. Bił z niej gwar rozmów, podekscytowanie, dało się słyszeć strzelające tu i ówdzie kapsle od butelek, a papierosy jarzyły się w półmroku niemal jak czerwone światło, ostrzegające przechodniów przed demolującą bębenki ścianą dźwięku i pogo-czadem pod sceną.

Oczekiwanie bezkarnie cytrynowe

W rządku wyczekujących fanów królowała prawdziwa różnorodność, jeszcze nie do pomyślenia kilka lat wcześniej. Z jednej strony dostrzegalne były osoby w glanach, w ubiorze oscylującym dookoła czerni lub jej przeróżnych odcieni, a z drugiej  licznie przybyli też koszukowcy i sweterkowcy w błyszczących lakierkach, wspierani przez zakapturzone postaci w białych adidasach. Średnia wieku również przyprawiała o zawrót głowy: byli rodzice z kilkuletnimi dziećmi, nastolatkowie, studenci lub pary tuż po kryzysie wieku średniego. Trudno mi przypomnieć sobie imprezę rockową, na której panowałaby aż taka niejednorodność. Nawet gdy wracam myślami do poprzednich koncertów Comy w Słowianinie, nie potrafię załagodzić tego dysonans, bo oto festiwal ciężkiego grania zmienia się w coś na kształt pikniku rodzinnego. Niech to będzie kolejnym dowodem, że łódzki zespół osiągnął właśnie szczyt popularności w Polsce.

Zdziwienie na szczęście szybko zaczęły zagłuszać pierwsze riffy, generowane przez wychodzący na scenę support – Time to Express. Przez niecałe czterdzieści minut grania Tomasz Skierczyński, Bartosz Kulesza, Mariusz Skorupa i Mateusz Wyziński przyzwoicie rozgrzewali publikę, pozwalając na bezkarne zatracenie się w dźwiękach, bowiem pod względem brzmienia Time to Express robił ogromne wrażenie. Gorzej, niestety, sprawowała się strona wokalna. Trudno określić czy winę za to ponosi frontman, czy akustyka, ale śpiew okazał się wyjątkowo niewyraźny – szczególnie w utworach anglojęzycznych. Częściej zdarzało się słyszeć bolesne szszy niż tekst. Najprzyjemniejszym fragmentem tego mini-koncertu była kompozycja Everyone, ciężka, ostra, gotowa wycisnąć ostatnie soki z bawiących się pod sceną. Idealna jako prolog do występu Comy.

Na pół

Punkt dwudziesta przygaszono większość świateł w klubie, a oświetlenie sceniczne zaczęło tańczyć hipnotycznie do zapętlonych taktów z ORh+. Budowanie nastroju weszło w decydującą fazę. Imersję pogłębiała czerwona scenografia oraz urywki filmu z Charliem Chaplinem, który migotał na zawieszonym po prawej telewizorze. W kilka chwil później okazało się, że zespół przygotował jeszcze jedną niespodziankę, mianowicie odpowiedną charakteryzację oraz kostiumy, nawiązujące stylizacją do estetyki Czerwonego albumu.

Po krótszej wersji ORh+ Coma zagrała Białe krowy, kolejny utwór z ostatniej płyty. Już wtedy stało się jasne, że koncert ten może zostać podzielony na dwie części: najpierw nowy, później stary materiał. Następne kawałki potwierdziły te przypuszczenia, a publiczność mocno akcentowała swoje zadowolenie w trakcie Na pół, Los cebula i krokodyle łzy i Angeli. Nieważne stało się zróżnicowanie pośród wielbicieli Comy, wszyscy dali się porwać muzyce w równym stopniu i nawet jeśli unikali intensywnego skakania, to przynajmniej śpiewali pod nosem, machając głową na boki.

Jednakże, ku zaskoczeniu zgromadzonych, po wybrzmieniu ostatniej partii utworu Jutro, zespół zapowiedział, że teraz pora na krótką przerwę, po której wrócą na długi bis. Można powiedzieć, że to realizacyjne strzelenie sobie w stopy, oczywiście zgodne z nie-koncepcyjnym stylem Czerwonego albumu, ale mimo wszystko boleśnie zniszczyło budowaną więź. Całość dobił sympatyczny człowiek z gitarą, który na kwadrans zawłaszczył scenę dla siebie, na której zaprezentował m.in. takie szlagiery jak Seksualna oraz Mój jest ten kawałek podłogi.

Zamęt

Gdy na scenie ponownie zjawił się Piotr Rogucki, już bez charakteryzacji, i zapowiedział że skopią dupę publiczności, nie wierzyłem, że to jest jeszcze możliwe po zamordowaniu klimatu. Na szczęście niemal do razu Coma potwierdziła swoją koncertową wielkość, a publiczność poddała się wszechogarniającej imersji. To co działo się pod sceną w trakcie Tonacji, Transfuzji, Skaczemy i Zbyszka powinno znaleźć się jako ilustracja w encyklopedii obok definicji słowa zatracenie. Czysty zamęt, nieskrępowana niczym moc.

Duża w tym zasługa Roguckiego, który w drugiej części koncertu był żywiołowszy, bardziej skłonny do improwizacji i zachęcania publiki do wspólnego śpiewu. Szczególnie w pamięć zapada Zbyszek, długa (w dużej mierze instrumentalna) suita. Słuchając jej, widziałem przed oczami fragment filmu The Doors, w którym Jim Morrison wykonywał po raz pierwszy utwór The End. Pojawiały się tam wtedy bliżej nieokreślone partie wokalne, jęki, krzyki. Oczywiście Coma to nie ta skala i jakość co The Doors, podobnie zresztą Zbyszek nijak ma się do genialnego The End, ale inspiracja była widoczna i świetnie sprawdziła się w szczecińskim Słowianinie.

Ze spokojniejszych kompozycji kapela zaprezentowała tylko Spadam. Koncert zakończyła Cisza i ogień, czyli naprawdę dobry, mocny epilog.

Podzieleni

Mimo drobnych zgrzytów występ Comy można zaliczyć do udanych. Widać, że organizatorzy przyłożyli się do każdego elementu. Na uznanie zasługują przede wszystkim oświetlenie i scenografia, brawa także dla ochrony, która reagowała szybko i precyzyjnie na dynamicznie zmieniające się warunki. Miłym akcentem było również dbanie o to, aby klika niepełnosprawnych osób mogło swobodnie poruszać się po budynku, który przecież nie jest odpowiednio do tego przystosowany. Pełen profesjonalizm.

Coma również spełniła większość oczekiwań (choć zabrakło kilku starszych, charakterystycznych utworów), przekazała szczecińskiej publiczności solidną dawkę energii, spowodowała pozytywny zamęt w głowach oraz zakwasowy ból w mięśniach. A o to przecież chodziło. Niemniej dostrzec można pewien rozłam, nie tylko pośród fanów, ale i w realizowaniu wizji artystycznej. Niby zespół odgradza się od klasyfikacji typu stara Coma/nowa Coma, ale tym koncertem jakby potwierdził jej istnienie (choć może to ich sposób na prowokację?). Zmiany są normalną koleją rzeczy w trakcie długiej kariery, dobrze byłoby jednak, aby istniał między nimi jakiś wspólny mianownik, który sprawi, że całość będzie spójna, niepodzielona.

Lista utworów:

1. ORh+

2. Białe krowy

3. Na pół

4. La mala educacion

5. Angela

6. Deszczowa piosenka

7. Gwiazdozbiory

8. Los cebula i krokodyle łzy

9. W chorym sadzie

10. Woda leży pod powierzchnią

11. Rudy

12. Jutro

13. Trujące rośliny

14. Tonacja

15. Zero Osiem Wojna

16. Czas globalnej niepogody

17. Transfuzja

18. System

19. Skaczemy

20. Zbyszek

21. Święta

22. Spadam

23. Cisza i ogień