Czy w 2007r. (wtedy spektakl miał premierę), czyli w 100 lat po śmierci autora, tekst ten jeszcze jest aktualny? Oczywiście, jak najbardziej. To przecież zdumiewająco prawdziwa i okrutna w swym wyrazie galeria jakże polskich postaci i jakże polskich zachowań.

No bo przecież się broni...

Wybierając się na „Wesele” S. Wyspiańskiego w reżyserii Anny Augustynowicz zadawałem sobie wiele pytań. Czy w 2007r. (wtedy spektakl miał premierę), czyli w 100 lat po śmierci autora, tekst ten jeszcze jest aktualny? Oczywiście, jak najbardziej. To przecież zdumiewająco prawdziwa i okrutna w swym wyrazie galeria jakże polskich postaci i jakże polskich zachowań. Czy będąc, tak jak ja, świadkiem kreacji Gustawa Holoubka w roli Poety czy Jerzego Treli jako Czepca można się zachwycić jeszcze jakąkolwiek rolą zagraną w kolejnych inscenizacjach dzieła? I tutaj również po naprawdę chwilowym namyśle również dałem sobie odpowiedź twierdzącą. Każdy kolejny spektakl może przecież pokazać nam, widzom, krytykom, zwykłym obserwatorom, kolejną genialnie zagraną postać. Do tego wystarczy czuć Wyspiańskiego, a nawet tylko umieć zaobserwować sąsiada, bądź znajomego. I trzeba mieć jeszcze dobrego reżysera. Cóż więcej potrzeba? Po kilku kolejnych pytaniach szedłem już do Teatru Współczesnego zupełnie uspokojony. „Wesele” jest sztuką aktualną, można ją pokazać ciekawie, tekst praktycznie broni się sam, Anna Augustynowicz jest uznanym i jednym z najważniejszych reżyserów teatralnych Polski, w obsadzie cała galeria aktorów Teatru Współczesnego. A do tego przecież spektakl zdobył kilka prestiżowych nagród, że wymienię tylko siedem z dziewięciu nagród przyznanych na Ogólnopolskim Przeglądzie na Inscenizację Utworu Stanisława Wyspiańskiego (reżyseria, role aktorskie, muzyka, ruch sceniczny, a także specjalne wyróżnienie za przygotowanie programu). Idę więc na spektakl z pełnym przekonaniem, że nie stracę tych czterech godzin i że wyniosę z teatru jakieś nowe przesłanie wynikające z odczytania „Wesela” przez Annę Augustynowicz.

 

Na początku był chaos. I na końcu też...

Spektakl zaczyna się bez żadnego wstępu. Nie ma intro ani w akcji ani np. w muzyce. Gdy widzowie już W MIARĘ usiądą na swoich miejscach, światło jeszcze nie gaśnie do końca, a aktorzy już wchodzą na scenę. Reżyser pokazuje nam w jednej chwili galerię wszystkich postaci, postacie – jakżeby inaczej, w sumie to spektakl Anny Augustynowicz – są ubrani w czerń. Po chwili pojawia się Anna Januszewska występująca w roli Chochoła i rozpoczyna spektakl tekstem: "Co się komu w duszy gra, co kto w swoich widzi snach..." . Początek wyglądał więc całkiem nieźle. Jest jakiś pomysł, który, pewnie jak na rasowego reżysera realizującego wybitny tekst, będzie ewoluował. Tymczasem nic z tego. Dalej wszystkie sceny są ułożone w chronologicznym porządku, jak u Wyspiańskiego. Żadna nie zostaje wyrzucone, wszystkie znajdują się w spektaklu. Ale cóż stąd? Co dalej mamy? Brak konsekwencji. Starałem się bronić „Wesela” sam przed sobą. Kolejnym pomysłem jest zero muzyki w spektaklu. Aktorzy poruszający się jak marionetki wyklaskują jakiś model taneczny poruszając się – w zamierzeniu przynajmniej – w jakimś konkretnym systemie. Tymczasem w drugim akcie już pojawia się muzyka, czasem ciszej, czasem głośniej, niekiedy mniej, a niekiedy bardziej rytmiczna. Ale jest! A mantryczny ruch aktorów wciąż pojawia się jako przerywnik. Ale ze sceny na scenę jest on coraz bardziej chaotyczny i nieuporządkowany. Widać brak dopracowania ze strony choreografa czy też osoby od ruchu scenicznego.

 

Akademia ku czci... 

Widziałem kilka realizacji „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego. Wszystkie, te z ostatnich lat, na swój sposób próbują być nowe. Ale nie ma teatru nowego i starego. Jest dobry i zły. Niektóre z tamtych realizacji nie przemawiały do mojej percepcji, ale rozumiałem i akceptowałem ich sposób myślenia. Jako odbiorca doceniałem pomysł i jego konsekwentną realizację, a także środki, dzięki jakim zamysł reżysera i pozostałych twórców został osiągnięty. Widocznie zawsze musi być ten pierwszy raz. Z „Weselem” Anny Augustynowicz czegoś podobnego nie doświadczyłem. Weźmy choćby sposób wyodrębniania kolejnych scen. Oto aktorzy wydobywają się z zamkniętego cyklu wyklaskujących dziwny i – jako się rzekło – coraz bardziej chaotyczny i niezrozumiały rytm. Wychodzą i zaczynają mówić swoje kwestie. Tak jest, nie grać, nie – prowadzić dialog, oni po prostu mówią w kierunku widza to, czego się wyuczyli, to, co napisał Wyspiański. Wygląda mi to na próbę teatru gwiazdorskiego, który, przecież, skończył się – notabene – właśnie z koncepcją „teatru ogromnego” autora „Wesela”. Pani Augustynowicz mieni się być reżyserką teatru nowego, tymczasem taki zabieg temu zaprzecza. Pomijam już fakt, że mając w zespole Współczesnego faktycznie bardzo dobrych aktorów, w rolach z „Wesela” nie ma mowy o ani jednym popisie gwiazdorskim. Niekiedy aktorzy wchodzą z widownię lub też nią i stamtąd mówią, znowu tylko mówią, swoje teksty. Może miało to podkreślić fakt, że i wśród jest wielu pochodnych Gospodarza, Panny Młodej czy Czepca. Może miało... Ale poza bezceremonialnym pojawianiem się na widowni, nic więcej z tego nie wynika. Brak konsekwencji, brak czytelności. Spektakl do złudzenia przypomina zwykłą szkolną akademię, na której przestraszeni uczniowie dukają swoje wyuczone wierszyki.

 

Mądre słowo Pietrasika

Zdzisław Pietrasik napisał, że jest to „Wesele” bez wesela. I bez wątpienia miał rację. Może bym tylko odrobinę zmienił tezę tego wybitnego krytyka, jest to najzwyczajniej BEZWESELE. I któż to pojawia się nam w tym Bezweselu? Reżyser postanowił obsadzić aktorkami trzy osoby dramatu. Wspomniałem już o Chochole, do tego dochodzi jeszcze Rycerz Czarny (Beata Zygarlicka) i Wernyhora (Irena Jun – aktorka warszawskiego Teatru Studio i profesor Akademii Teatralnej). Z pewnością pomysł jest innowacyjny. Ale co w tym odkrywczego? Dlaczegóż to, ciekawa zresztą skądinąd, aktorka Zygarlicka ma odtworzyć rolę graną w przeszłości przez m. in. Krzysztofa Chamca, rolę, którą ma swój żywot genealogiczny w Zawiszy Czarnym. Pomysł jest, widza mamy zdziwionego, ale – podkreślam to pytanie jeszcze raz – jaki powód?? Może kiedyś uda mi się o to zapytać Annę Augustynowicz. Osoby dramatu pojawiają się w przyczepionych skrzydłach. Bardzo ładnie. Są aniołami? Nie wiem, jakim cudem Jakub Szela czyli Upiór (Grzegorz Młudzik) mógłby znaleźć się w niebie? Pomijam już to. Białe skrzydła osobiście mi się spodobały i przemówiły do mojego wzroku. Ładnie się komponowały w kontraście z wszechogarniającą czernią. Zwłaszcza, że osoby na których były przyczepione naturalnie również były ubrane na czarno.

 

Może chociaż aktorzy?

Nie mogła zachwycić również scenografia. Bo cóż specjalnego może być w kilku czarnych zasłonach, spoza których pojawiają się tzw. Osoby Dramatu. Tak jak wspomniałem, w grze aktorskiej też nie mamy nic znamiennego. Jest kilka ciekawych ról, mocno wyróżniających się w tle niespójnego i stanowczo zbyt długiego spektaklu. Zainteresowali Państwo Młodzi (Krzysztof Czeczot, Marta Szymkiewicz), ciekawy głos miał Dziennikarz (Grzegorz Falkowski), bardzo ładnie zaprezentował się w swoim epizodziku Nos (Paweł Niczewski).

 

Zdaję sobie sprawę, że polska krytyka teatralna uwielbia Annę Augustynowicz, a w splendorach dla jej „Wesela” prześcignęła samą siebie. Jeżeli jednak tak ma wyglądać teatr polski XXI wieku w jego najlepszym odcieniu, to ja dziękuję i poproszę o teatr telewizji z nagraniami archiwalnymi z lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. To mi doprawdy wystarczy.

 

Powyższa opinia jest prywatną opinią autora, redakcja zastrzega sobie prawo do własnego zdania.